wtorek, 30 czerwca 2015

Oczy w nią otwórz

Dzisiaj na chwilę powrócę do tematu poezji. Ostrzegam, jest to bardzo subiektywny punkt widzenia, bo poetka ze mnie żadna. Uważam jednak, że każdy może się czasem dobrym wierszem zachwycić, a jeżeli wyniknie z tego dłuższa fascynacja, to jeszcze lepiej dla autora i dla czytelnika.
Uwielbiam frazę Baczyńskiego. Jest melodyjna, ale oryginalna i ma sens. Baczyński nie tworzy sztucznych porównań, każdy jego opis nasuwa mi jakieś konkretne skojarzenie. To prawdziwa sztuka opisywania rzeczywistości, odwołując się do fantastyki, ale w jakiś dziwny sposób wciąż bliska codzienności. Kiedy uwzględniam młody wiek poety, mój podziw przemieszany z zazdrością jeszcze rośnie. Jak on zdążył wyrobić sobie warsztat w tak krótkim czasie?
Pewną odpowiedzią jest jego sytuacja rodzinna: ojciec Baczyńskiego sam był literatem, a matka zawsze wspierała go w rozwoju twórczym. Niemniej nie można wszystkiego przypisywać koneksjom, w dzisiejszym świecie także. Muszę tutaj uszanować pracowitość Baczyńskiego, który do swojej sztuki podszedł serio i kształtował talent poprzez pracę.


Mam dwa tomiki jego wierszy. Pierwszy to bardzo pomarańczowa i bardzo wojenna antologia, której czytanie szybko może doprowadzić do depresji. Sięgam więc do niej dosyć rzadko, kiedy czuję, że mam na to dość siły psychicznej. Drugi tomik jest niebieski i bardziej wszechstronny, bardziej go też lubię. Poniżej przedstawione wiersze pochodzą właśnie z drugiego tomiku.

Kołysanka

Nie bój się nocy - ona zamyka
drzewa lecące i ptasie tony
w niedostrzegalnych, mrocznych muzykach,
w przestrzeni kute - złote demony,
które fosforem sypiąc wśród blasku,
wznoszą się białe, modre, różowe,
wznoszą się w lejach żółtego piasku,
w chmurach rzeźbionych unoszą głowy.
Nie bój się nocy. Jej puchu strzegą
krople kosmosu, tabuny zwierząt;
oczy w nią otwórz, wtedy pod dłonią
uczujesz ptaki i ciche konie,
zrozumiesz kształty, które nieznane 
przez ciebie idą - tobą się staną.

Nie bój się nocy. To ja nią wiodę
ten strumień żywy przeobrażenia,
duchy świecące, zwierząt pochody,
które zaklinam kształtów imieniem.

Ułóż wezbrane oczy w kołysce, 
ciało na skrzydłach nocnych demonów,
wtedy przepłyniesz we mnie jak listek
opadły w ciepły tygrysi pomruk.

Czy widzieliście w wyobraźni te lecące demony? Ja tak i to właśnie lubię w tym wierszu - jego plastyczność. Ten utwór naprawdę spełnia funkcję kołysanki, może nie odgania okropieństw nocy, ale pokrzepia. Podmiot liryczny pociesza adresata, mówi mu, że co prawda dziwne kształty nie znikną, ale on będzie mógł adresata ochronić i dać mu spokojny sen.

Święty Franciszek

Nocą białą, gdy księżyc szybuje na chmurach jak gacek,
odpływają dęby zielone przez martwe wyręby widzeń.
Za polaną szeroką jak echo się zaczaj
i słuchaj słów miarowych nocy.
Przez kartofliska dymiące w zamglonym miesiącu
zobaczysz pochód świętego idący w takt wierzby:
fale królików leśnych, same w szeleście gorącym,
psy oniemiałe nocą i konie błyszczące.
A na kołyskach świerków
skowronki osiadające w ławice świergotów.
Zobaczysz oślizłość księżyca jak pnącze
i pochylone jelenie, które zbierają w oczy żywe złoto.
Zobaczysz
w rękach niesie ciszę pełną zieleni
i gaj pełen czerstwych gwiazd - jabłek,
noc uśpioną brzękiem rytmicznych szerszeni
i serce twoje odkryte księżycem.
Niedotykalny idzie pochód jak świ[ę]to codzienne.
Uważaj, żeby echa w kotlinach nie zbudzić.
To idzie świ[ę]ty w czerni przenosząc biel palców. -
- Niesie pokój ogromny lasów, zwierząt, ludzi.


Zauważyliście, jak bardzo Baczyński fascynował się naturą? Prawie w każdym utworze nawiązuje do zwierząt, a w "Świętym Franciszku" do najbardziej kochającego przyrodę świętego. Ten wiersz jest trochę bajkowy, jak każda chyba opowieść o pokoju. Taka właśnie jest atmosfera - ciepła noc, pochód wszystkich żywych stworzeń i marzenie o spokojnym istnieniu.



Sur le pont d'Avignon

Ten wiersz jest żyłką słoneczną na ścianie
jak fotografia wszystkich wiosen.
Kantyczki deszczu ci przyniosę -
wyblakłe nutki w nieba dzwon
jak wody wiatrem oddychanie.
Tańczą panowie niewidzialni
"na moście w Awinion".
Zielone, staroświeckie granie
jak anemiczne pączki ciszy.
Odetchnij drzewem, to usłyszysz
jak promień - naprężony ton,
jak na najcieńszej wiatru gamie
tańczą liściaste suknie panien
"na moście w Awinion".
W drzewach, w zielonych okien ramie
przez widma miast - srebrzysty gotyk.
Wirują ptaki płowozłote
jak lutnie, co uciekły z rąk.
W lasach zielonych - białe łanie
uchodzą w coraz cichszy taniec.
Tańczą panowie, tańczą panie
"na moście w Awinion".


Niestety, mój gust nie jest zbyt oryginalny. Mój ulubiony wiersz to, jak zwykle, ten najbardziej znany i drukowany we wszystkich podręcznikach. Po prostu widzę Baczyńskiego w białym szpitalnym pokoju, za oknem słońce prześwieca przez liście i promienie padają na przeciwległą ścianę, tworząc refleksy, żyłki. Uwielbiam ten klimat ciepłej wiosny, pogody lekkiego deszczu i wdzięku. To jeden z najlepszych znanych mi opisów. Po raz kolejny całość emanuje spokojem, którego w czasie pisania Baczyńskiemu musiało bardzo brakować.

***
Wprowadzam dziś nową kategorię bardzo krótkich form literackich - jętek jednostronicówek. Oto pierwsza z nich:


                                                                                  Paryż, 26.11. 1&55 r.
Najdroższa!
Po pierwsze, chciałbym jak najprędzej ponownie zapewnić Cię o nieskończonym podziwie, jakim Cię darzę. Kolejny raz przypominam, że Twoje oczy są dla mnie gwiazdami, myśli ewangelią, a słowa rozkazem. Dlatego gdybyś chciała choć raz mi odpowiedzieć, miałabyś we mnie najwierniejszego sługę i powiernika.
Nie chcesz, niestety. Mogę więc tylko przypominać sobie czasy, kiedy mogłem swobodnie na Ciebie patrzeć, bo jeszcze nie zajmowała mnie niby ogień miłość do Ciebie. Na początku myślałem, że to zwyczajna choroba, katastrofa jakich wiele. Cóż to za powszechne objawy  w znerwicowanym świecie, nie móc spać, pić, czy jeść, prawie codzienność. Dopiero później domyśliłem się prawdy i za wszelką cenę próbowałem się wyleczyć.
Przepraszam, że dręczyłem Cię swoim pismem i obecnością. Na swoją obronę mam tylko fakt, że nigdy nie skierowałem mego gniewu w Twoją stronę, a moja rozmowa z Tobą zawsze przypominała skromną modlitwę.
Wczoraj, po skończeniu pierwszej strofy tego listu, poczułem nagłą odrazę. Miałem już dosyć porównań sławiących Twe przymioty i apostrof ganiących bierność. Przyznaję zresztą, że wielokrotnie opisując Ciebie posiłkowałem się uczuciem i wyobraźnią, a w tamtym momencie nic mi już z tych dwóch rzeczy nie zostało. Przypomniałem sobie, że od dłuższego czasu nic innego oprócz Ciebie nie było tematem moich wierszy. Straciłem już sens, najdroższa, sens dalszego nachodzenia Ciebie jak przekonujący o własnej religii heretyk. Wiem już, że nigdy mi nie uwierzysz, po cóż więc moje starania? Wolę już chyba zająć się krzewieniem wiary innym. Nie martw się, nie rzucę się z mostu ani nie wysadzę w grobowcu. Zbyt cenię sobie własne życie. Nie zrobię nic strasznego, Ty tego pewnie nawet nie zauważysz, jak kawałek po kawałku, z premedytacją, zacznę zapominać. 
                                                                                   Nie winię Cię już za nic i życzę szczerze:
                                                                                                                             Bywaj zdrowa!
                                                                                                                                        Twój M.





poniedziałek, 29 czerwca 2015

Czarnowidze, część pierwsza: Zupełnie niefortunne okoliczności

Nasza graficzka Edyta obchodziła wczoraj urodziny - najlepszego! 
***
Autokar pełen licealistów powoli toczył się w stronę Tatr. Każda minuta przybliżała uczniów do wakacji, a próbka wolności na wycieczce tylko poprawiała pasażerom humory. Byli świadomi, że nastał koniec testów i kartkówek na ten rok. Przed sobą widzieli już trzy dni bez szkoły, w dodatku wypełnione nieustającą balangą.
Pogoda ich nie zawiodła. Słońce świeciło odpowiednio mocno, a na niebie nie dostrzegali nawet najdrobniejszej chmurki. Lekko znudzona jazdą młodzież dla zabicia czasu śpiewała wakacyjne hity albo grała w karcianki. Przednie rzędy były jeszcze spokojniejsze. Ida przechodziła kolejny poziom jakiejś gry internetowej, a Ala zasnęła ze słuchawkami w uszach. Natalia przez chwilę próbowała skupić się na książce, ale w końcu dała za wygraną i pogrążyła się w głębokim śnie. 
Kiedy obudził ją potężny grzmot, dojeżdżali już do terenów górskich. Widać już było szczyty otoczone skłębionymi chmurami. Pasażerowie z niepokojem spoglądali na niebo - wspinaczka w deszczu niezbyt im się uśmiechała. 
Błąkali się wąskimi uliczkami, docierając coraz wyżej i wyżej. Wychowawca dyskutował głośno z kierowcą. Nie mogli znaleźć właściwego adresu, musieli więc jechać dalej bez względu na stan dróg. W końcu, po trzydziestu minutach przeszukiwania okolicy, osiągnęli cel. Stanęli przed sporym, poskomunistycznym ośrodkiem. Wyglądał jak samotny blok zagubiony pośrodku lasu, którego fasadę pomalowano na kolor miętowy. Mimo gorąca większość okien pozostała zamknięta, a po betonowym parkingu nikt się nie kręcił. 
Przed wejściem umieszczono dużych rozmiarów tablicę przyozdobioną czerwonymi literami: " Serdecznie witamy w Pogórzu Dolnym, pełnym słońca sanktuarium natury" i drobnym dopiskiem: "Pogórze Dolne to obszar odznaczający się wyjątkowym mikroklimatem, w szczególny sposób sprzyjającym środowisku naturalnemu. Prosimy mieć na uwadze dobro tych terenów, omijać siedliska niedźwiedzi i zachowywać się wobec przyrody możliwie nieinwazyjnie".
Natalia z niepokojem wpatrywała się w napis. Coraz mniej podobało jej się to miejsce. Kiedy na spotkanie wyszedł im właściciel pensjonatu, pulchny mężczyzna po pięćdziesiątce, nie mogła powstrzymać się przed zadaniem pytania.
- Czy naprawdę w pobliżu widziano niedźwiedzie? Znaczy, czy moglibyśmy się na nie czysto teoretycznie natknąć?
Klasa prychnęła śmiechem, a Janusz powiedział w swoim charakterystycznym wolnym tempie:
- No weź, Natalia, kto by nas puścił w takie miejsce, prawda, proszę pana?
Gospodarz uśmiechnął się szeroko.
- Tak właściwie to nie jestem zaznajomiony z tematem, ale słyszałem parę historii o bliskich spotkaniach z niedźwiedziem w tej okolicy i na waszym miejscu wolałbym uważać. Opowieści raczej nie kończyły się dobrze. Niemniej to tylko plotki, a wy jesteście grupą zorganizowaną, więc pewnie nie napotkacie nawet wiewiórki. O ile nikt nie będzie robił głupich numerów, wszystko zostanie w najlepszym porządku.
Na twarzach uczniów widać było zaniepokojenie, ale pozostali cicho. Wyjęli swoje torby z autokaru i poszli grzecznie za właścicielem, rozglądając się ukradkiem. Szybko rozdzielono pokoje, obyło się nawet bez większych konfliktów o zakwaterowanie z kumplami. Dziewczyny dostały pomieszczenie na najwyższym piętrze i szybko ruszyły obejrzeć swój kawałek strychu. 
Nie było to najgorsze miejsce, w jakim dane im było nocować, ale żadna nie wspominałaby go z uśmiechem. Mimo wszechobecnej boazerii czuło się tam chłód. Ścianę zdobił rządek białych, jelenich czaszek o oszałamiających rogach. Kot, krzywo wyszyty na jednym z koców, wpatrywał się uważnie w nowych gości. Ala dotknęła grzejnika. Wydawał się działać całkowicie prawidłowo.
- Dobrze więc... - zaczęła Ida - Biorę łóżko na górze!
W dziesięć minut ustaliły kolejność pobytu w łazience, rozpakowały się i gruntownie przemeblowały pokój. Niezbyt poprawiło to jego wygląd, no ale przynajmniej próbowały. Cóż, może nie był to nocleg ich marzeń, ale niby czemu nie miałyby wytrzymać tu trzech dni?
Ida odruchowo sięgnęła po telefon, zmarszczyła brwi i jęknęła:
- Nie ma zasięgu!
To była już poważna sprawa. Po gorączkowej wymianie zdań z mieszkańcami innych pokojów okazało się, że wszyscy mają ten sam problem. Uczniowie szybko zbadali pod tym kątem cały budynek i okazało się, że najbliższy kontakt z resztą świata nawiązać będą mogli dopiero następnego dnia, kiedy już dotrą na szczyt pobliskiej góry.
Dziewczyny wróciły do swojego pokoju i puściły muzykę, próbując nie patrzeć na ozdobny rządek czaszek. Nie miały już nic do roboty w środku, dodatkowo pogoda całkiem się już zepsuła. Natalia legła na łóżku i zaczęła nerwowo pisać w swoim notesie, Ala usiadła na dywanie w pozycji kwitnącego lotosu, osiągając najwyraźniej wewnętrzny spokój, a znudzona Ida wyjrzała przez okno. Widok - niewielka polana przy drodze i łańcuszek zielonych gór w tle - naprawdę był piękny. Deszcz i wiatr tylko nadawały mu dramaturgii. Chmury rozluźniły się nieco i przepuściły część słonecznych promieni, przez co polana przypominała raczej scenę niż kawałek ziemi. Nagle Ida zauważyła kogoś przemykającego przez dróżkę. Najwyraźniej chciał schronić się przed złą pogodą. Przyjrzała się uważniej. Była to drobna blondyneczka na zdezelowanym rowerze. Miała problemy z utrzymaniem równowagi, ciągle musiała się zatrzymywać, a to ze względu na przedmiot doczepiony do bagażnika.
- Hej, Natka, Ala, spójrzcie na chwilę. Widzicie to samo co ja? 
Podeszły do okna i stanęły jak wryte.
- Widzę uroczą dziewczynę o złotych warkoczach, pomykającą na rowerze z doczepioną gigantyczną siekierą. - powiedziała wreszcie Natalia.
Ala kiwnęła tylko głową.
- Ludzie, co to za miejsce? Wierzę w zbiegi okoliczności, ale tutaj zdarzają się stanowczo za często - marudziła Natalia, idąc na obiad.
Kiedy wszyscy zebrali się w jadalni, burza szalała już na całego. Uczniowie mieli kiepskie humory ze względu na nudę i internetowy odwyk. Jeden po drugim zajmowali miejsca przy chybotliwych stolikach. Styl sali doskonale pasował do lat siedemdziesiątych, najprawdopodobniej zresztą nic od tego czasu nie zostało w środku zmienione. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny.
Natalia miała problemy z przełknięciem kotleta, a brak apetytu zazwyczaj jej nie groził. Na początku bawiła ją rosnąca w ośrodku atmosfera grozy, no, może pomijając niedźwiedzie. Jako niespełniona pisarka fascynowała się wszystkimi nietypowymi historiami, szczególnie takimi z życia wziętymi. Co innego perspektywa spędzenia nocy w takich okolicznościach. Tu jej odwaga się kończyła, a pracować zaczynała histeryczna wyobraźnia.
Zerknęła na koleżanki. Ida też nie wyglądała na zbyt zadowoloną. Co prawda przez chwilę podobał jej się pomysł, że oprócz siekiery dziewczynka mogła mieć też ostrza ukryte w warkoczach. Musiałoby to fantastycznie wyglądać w walce. Ida stwierdziła jednak, że cieszyłaby się nim tylko w filmach, bo w rzeczywistości raczej umiałaby przeciwstawić się takiemu zagrożeniu. Toteż siedziała tylko, smętnie mieszając zupę nieokreślonego rodzaju.
Ala jak zawsze zachowywała kamienną twarz. Była jedną z tych osób, na które człowiek liczyłby w czasie apokalipsy zombie. Potrafiła niepostrzeżenie pojawiać się lub znikać, znała sztuki walki i zawsze zachowywała czujność. Teraz też obserwowała uważnie otoczenie i pewnie miała już swoją teorię co do wesołej, uzbrojonej dziewczynki.
Przynajmniej istnieje nadzieja, że uda nam się tu przy niej przetrwać - pomyślała Natalia i poczuła się nieco lepiej.
Czas mijał, prawie wszyscy oddali już brudne talerze, a jedno miejsce pozostawało puste. Nagle do środka wszedł zaniepokojony wychowawca. Podszedł do przewodniczącego klasy i szybko wymienił z nim kilka słów. Uczeń powoli pokręcił głową.
Wreszcie nauczyciel zwrócił się wprost do klasy:
- Czy ktoś z was wie może, gdzie jest Janusz?
Nastała kłopotliwa cisza. Wszyscy zapomnieli o zazwyczaj towarzyskim i gadatliwym koledze, co samo w sobie było już dziwne. Janusz na pewno nie był typem potrzebującym na wycieczce chwili samotności. Deszcz wciąż walił wściekle w szyby, a niebo zakryte chmurami wyglądało na prawie czarne.
Wychowawca chwycił się za głowę.
- Przeszukaliśmy cały budynek i nigdzie go nie znaleźliśmy. Mam tylko nadzieję, że nic mu się nie stało, burze w górach potrafią być naprawdę niebezpieczne. Pomyślcie chwilę, kiedy widzieliście go po raz ostatni? Wiecie może, gdzie mógł się udać? To poważna sprawa i jeśli nie znajdziemy go teraz, będę musiał wezwać policję.
Dziewczyny spojrzały po sobie. Janusz był, owszem, nieco ekscentrycznym typem, ale takie kawały do niego nie pasowały. Od początku wszystko wskazywało na to, że w tym ośrodku dzieje się coś dziwnego, ale teraz zrobiło się naprawdę niebezpiecznie.
Natalia szepnęła.
- Jak myślicie, o co może chodzić?


Ciąg dalszy nastąpi....


sobota, 27 czerwca 2015

FMA albo opowieść o braterstwie

Na początku pragnę Wam podziękować za wszystkie komentarze i zachęcić do nowych dyskusji, bo to właśnie one pomagają blogowi się rozwijać. Konstruktywna krytyka zawsze się przyda. Jestem młodą autorką i rozumiem, że mój styl ma swoje niedoskonałości. Moim głównym celem jest rozwój własnych umiejętności, a Wasze opinie bardzo się przy tym przydają.
Ponadto przepraszam za zmiany czcionki w niektórych postach. Pojawiają się, kiedy piszę na urządzeniach mobilnych. Pracujemy nad ich usunięciem, ale czasem nie mam dostępu do komputera i muszę korzystać z aplikacji, co rodzi ryzyko pojawienia się kolejnych błędów.
Koniec ogłoszeń parafialnych! Dziękuję za uwagę!
***
Jestem raczej czytelnikiem sceptycznym niż sentymentalnym. Łatwo dostrzegam w tekście braki logiczne, rzadziej wybaczam autorom niedopracowane morały. Generalnie lubię podchodzić do lektury z dystansem. Surowy ze mnie krytyk, ale nie oznacza to jednak, że nie można stopić mojego stalowego serca i to właśnie udało się zrobić pani Arakawie.
"Fullmetal Alchemist" był jedną z pierwszych przeczytanych przeze mnie mang. Na początku przejawiałam umiarkowane zaciekawienie serią. Pamiętam, że sam powrót do stylistyki komiksowej trochę mnie rozczulił, bo czytać nauczyłam się na "Gigantach" i "Garfieldzie". Dałam więc FMA kredyt zaufania, licząc, że nawet jeśli treść okaże się kulawa, przyjemność sprawią mi same sentymentalne wspominki. Rzeczywistość wielokrotnie przekroczyła moje oczekiwania.
Fabuła może wydawać się bardzo niejasna na pierwszy rzut oka, ale mistrzyni Arakawa cały czas trzyma wszystkie wątki w garści, udaje jej się nawet zrobić fundamentalny zwrot akcji w samym środku historii. Nie posiadam się z podziwu wobec takiego twistu, cały czas zresztą nie wiem, jak się jej to udało.
Na początku poznajemy dwóch braci, Edwarda i Alphonse'a Elric. Wiodą sobie oni spokojne życie w sielskim Liesenburgu pod opieką troskliwej matki. Wkrótce ich opiekunka umiera na bliżej nieznaną chorobę, a chłopców przygarnia sąsiadka Pinako Rockbell. Bracia, nie mogąc pogodzić się ze stratą, decydują się na niebezpieczne działanie. Planują mianowicie za pomocą alchemii sprowadzić mamę z powrotem do świata żywych. Niestety, rezultaty eksperymentu są przerażające.
Misja się nie udaje, a zgodnie z obowiązującą zasadą równoważnej wymiany Edward płaci za próbę oddaniem własnej nogi, a Alphonse całego ciała. Kiedy Ed uświadamia sobie, co stało się z jego jedynym krewnym, nie bacząc na nic dokonuje powtórnej transmutacji. W zamian za duszę młodszego brata, od tamtego dnia przywiązaną do zbroi, oddaje prawą rękę. Mimo traumatycznych przeżyć i własnej niepełnosprawności, bracia poprzysięgają sobie za wszelką cenę naprawić popełniony błąd. Jedynym artefaktem, który może im to umożliwić jest Kamień Filozoficzny. Aby go zdobyć, Ed zostaje najmłodszym stanowym alchemikiem w historii. Ze względu na mechaniczne protezy i trudny charakter zyskuje pseudonim Stalowego Alchemika.
Skomplikowane? Owszem, ale w czasie czytania okazuje się perfekcyjnie logiczne.
Z moim stosunkiem do tej serii jest trochę jak z miłością. Mogę mnożyć w nieskończoność superlatywy, ale tak naprawdę nie wiem, dlaczego to właśnie ona zadziałała na mnie w określony sposób. Najzwyczajniej w świecie poczułam chemię. Po raz pierwszy w życiu mogłam zostać fanatyczną fanką. Być może mój wewnętrzny otaku zareagował na przewijający się przez serię motyw braterstwa, który od zawsze pozostawał bliski mojemu sercu. Mogła to być też kwestia sposobu przedstawienia alchemii w utworze albo naprawdę wielu naprawdę epickich postaci. Nie wiem - wiem tylko, że najpierw przez tydzień nie mogłam się odkleić od szarych pasków na ekraniku mojego telefonu, tak, że szczęście mierzyłam dostępem do WiFi. Potem, kiedy już doszłam do samiutkiego końca, poczułam ulgę na jakąś godzinę i doznałam syndromu opuszczonego gniazda. Opening drugiego anime wywoływał u mnie natychmiastowy płacz, chociaż nawet nie za bardzo go lubiłam, no ale był o FMA. Wielokrotnie czytałam swoje ulubione rozdziały, mając nadzieję, że to jednak nie koniec i gdzieś został jeszcze jakiś świeży dodatek. Miałam nawet pomysł na fanfika, a przecież zwykle nie mogę nawet znieść przerabiania przez kogoś moich ukochanych historii.
To było coś nadzwyczajnego. Nie jestem pewna, czy uda mi kiedyś poczuć to samo, ale cieszę się, że chociaż raz w życiu zaznałam czegoś takiego.
Uwielbiam wymowę tej serii, nawet, jeśli pod koniec staje się nieco patetyczna - mi to pasuje. Można tam znaleźć wiele fascynujących figur o całkowicie odmiennych osobowościach. Dodatkowym atutem jest brak stereotypizacji bohaterów. Dość powiedzieć, że jedną z najniebezpieczniejszych osób w całym uniwersum jest "zwykła gospodyni domowa", Izumi Curtis. Mieszkańcy Amestris często dopuszczają się nieprawości, ale zwykle robią to w imię szeroko przez siebie pojętego dobra. Chociaż się mylą, przejawiają pragnienie poprawy własnych błędów. To bardzo pokrzepiające i trocgę przywraca wiarę w ludzi. Postacie przejawiają raczej problemy z komunikacją niż z moralnością, pomijając psychopatę Crimsona i tą żałosną gnidę Shou Tuckera
Mówi się, że każdy ma tam swojego ulubionego bohatera, a dla mnie to na pewno Alphonse Elric. Na pierwszy rzut oka jest dzieciakiem złamanym przez życie, wiecznie pozostającym w cieniu swojego ekstrawertycznego brata. Gdy jednak przyjrzy się chłopcom i ich skomplikowanej relacji, trudno powiedzieć, kto tu właściwie kim się opiekuje. Al musi często pilnować, żeby Ed nie zrobił czegoś nierozsądnego i nie naraził się na niebezpieczeństwo. Dobrze go wtedy rozumiem, bo mam młodsze rodzeństwo i czasem pełnię podobną funkcję. Al to człowiek dużo rozsądniejszy od Stalowego, odznaczający się wysoką inteligencją emocjonalną i pełen wiary w ludzkość. Nawet przez chwilę nie wini Edzia za to, co się stało, czuje się raczej przytłoczony jego poświęceniem i stara się w jakiś sposób mu zrewanżować. Oczywiście, ma też swoje momenty słabości, ale codziennie pokazuje, że jest czymś więcej niż tylko samotną, zgnębioną duszą.
Właśnie dlatego przeżyłam potężne zauroczenie starą zbroją o nienaturalnie piskliwym głosie. Pod koniec błagałam tylko los, żeby bracia przetrwali i nie złamali sobie nawzajem żywotów heroicznym poświęceniem. Arakawa zlitowała się nade mną, a nawet zrobiła z Ala najprzystojniejszego mężczyznę, jakiego można narysować za pomocą kilku kresek.
Szkoda tylko, że jego głos w anime pozostał tak samo irytujący. W mojej głowie brzmiał zupełnie inaczej!
Edzio to postać bardziej skomplikowana. Nie tak łatwo było mi ją polubić, chociaż szanowałam jej intelekt, odwagę i poświęcenie. Czasami jednak wyskakiwał z czymś tak szczeniackim lub nieodpowiedzialnym, że nie mogłam go dłużej wytrzymać. Okropnie z niego niekonsekwentny człowiek, w normalnym życiu raczej byśmy się nie zaprzyjaźnili, ale muszę oddać hołd jego determinacji. Czasem płakać mi się chciało, gdy patrzyłam na jego cierpienie i zdesperowanie. Razem z Alem tworzyli najwspanialszy związek w dziejach, udowadniając, że czasem miłość braterska przebija romantyczną. Dzielę też z Edziem upodobanie do czerwonego koloru. Przysięgam, rzeczywiście czyni człowieka silniejszym!
Naprawdę lubię sposób, w jaki Arakawa opisała alchemię. Wyszedł z niej ciekawy miks magii ze steampunkiem. Autorka wprowadziła zresztą dodatkowy element podnoszący opowieść na wyższy poziom - zasadę równoważnej wymiany. Czułam w tym analogię do zasady zachowania energii, tak naprawdę oznaczającej, że nie można dostać nic za darmo. I chociaż pod koniec bracia kwestionują jej sens, równoważna wymiana była wątkiem prowokującym wiele ciekawych przemyśleń i czyniącym fantastyczne Amestris o wiele prawdziwszym.
Na uwagę zasługuje też przygotowanie autorki do pisania. Przed rozpoczęciem serii Arakawa czytała książki alchemiczne, spotykała się z ofiarami wojennym i byłymi członkami yakuzy. Nadzwyczajny research jak na współczesnego twórcę.
Polecam Wam szczerze FMA. Mimo pewnych niedociągnięć uważam ten utwór za jeden z ważniejszych w moim życiu. Nie mogę sprawić, żebyście przeżyli to samo co ja, mam jednak nadzieję, że i Wam lektura tej mangi da coś ważnego. Myślę, że naprawdę chciałabym napisać właśnie taką książkę, a to chyba największy komplement, na jaki mnie stać.
A oto kilka artów znalezionych przez Justynę:













wtorek, 23 czerwca 2015

Za drugim razem

Najbardziej intensywny okres fascynacji Wisławą Szymborską przeżyłam w gimnazjum. Bardzo podobały mi się wtedy jej wiersze, bo były przejrzyste, klarowne i zrozumiałe. Często zaskakiwały podejściem do tematu, ale nigdy nie marnowały słów na egzaltowane wywody. Domeną Szymborskiej była analiza, a mnie - człowiekowi o matematyczno-fizycznym sercu - bardzo się to podobało.

 

Zdążyłam się nawet skompromitować na konkursie recytatorskim w gimnazjum, mówiąc "Wietnam" i jeszcze jakiś polityczny wiersz Gałczyńskiego. Nie dość, że nie znalazłam czasu na porządne nauczenie się kwestii, kompletnie niezrozumiałe było dla mnie też ich znaczenie. Z perspektywy lat dziękuję jury, że nie przepuścili mnie dalej, bo na to naprawdę nie zasługiwałam, choć kiedyś wydawało mi się inaczej.
Potem trafiłam na złośliwy i gorzki artykuł biograficzny o Wisławie. Sugerowano w nim, że Szymborska wykorzystała swoje kontakty polityczne do zrobienia kariery. Razem z "Kamieniami na szaniec" wbijano nam wtedy do głowy, że kolaboracja to zło, więc czułam się zdradzona. Było tak, jakby autorka okłamała mnie w bardzo wyrafinowany sposób, słowem - straciłam idola.
Dopiero po czasie zaczęłam czytać Kunderę i Céline'a bez osądzania ich poczucia moralności. Zaakceptowałam fakt, że pisarz jest zwykłym człowiekiem, a nie jakimś żelaznym kompasem moralnym. Sama popełniłam wiele błędów i zaczęłam wybaczać je innym, no - przynajmniej w ograniczonym zakresie.
Ostatnio przy lekturze "Pamiętam, że było gorąco" natknęłam się na anegdotę o Szymborskiej:
Lubi Pan cudze koty, na przykład koty znajomych?
Konwicki: Byłem zaproszony z grupą literatów przez dyrektora Louisiana Museum w Kopenhadze. To bardzo zamożni ludzie, szklane pawilony nad morzem, sztuka współczesna, piękny park, trawa przycięta. Składamy wizytę. Wchodzimy, wita nas pan dyrektor i jego piękna, wytworna żona z jakimś egzotycznym kotem. Ja przechodzę, witam się z panem, z panią i z jakiejś chęci podlizania się chcę pogłaskać kota, ale rezygnuję. Za mną idzie Wisława Szymborska. Szlachetna, dobra, kochająca zwierzęta. Wysuwa rękę, żeby pogładzić kotka, a kocur wpija się jej w środek dłoni. Krew sika na wszystkie strony. Pani Wisława mówi, że to drobiazg, ale to wcale nie taki drobiazg.
Wtedy zrobiło mi się trochę wstyd, że tak pochopnie Szymborską oceniłam jak ten kot, i postanowiłam wrócić na trochę do jej wierszy.



"Nic dwa razy" znam na pamięć, ale to nietrudne. Wiersz jest zrozumiały i bardzo rytmiczny, doskonale nadaje się do mówienia pod prysznicem, jeśli ktoś lubi takie rzeczy. Polecam - to ciekawa alternatywa dla muzycznych hitów.
A to jeden z moich ulubionych wierszy:
Głos w sprawie pornografii
Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie.
Pleni się ta swawola jak wiatropylny chwast
na grządce wytyczonej przez stokrotki.
Dla takich, którzy myślą, święte nie jest nic.
Zuchwałe analizy, wszeteczne syntezy,
pogoń za nagim faktem dzika i hulaszcza,
lubieżne obmacywanie drażliwych tematów,
tarło poglądów- w to im właśnie graj.
W dzień jasny albo pod osłoną nocy
łączą się w pary, trójkąty i koła.
Dowolna jest tu płeć i wiek partnerów.
Oczy im błyszczą, policzki pałają.
Przyjaciel wykoleja przyjaciela.
Wyrodne córki deprawują ojca.
Brat młodszą siostrę stręczy do nierządu.
Inne im w smak owoce
z zakazanego drzewa wiadomości
niż różowe pośladki z pism ilustrowanych,
cała ta prostoduszna w gruncie pornografia.
Książki, które ich bawią, nie mają obrazków.
Jedyna rozmaitość to specjalne zdania
paznokciem zakreślone albo kredką.
Zgroza, w jakich pozycjach,
z jak wyuzdaną prostotą
umysłowi udaje się zapłodnić umysł.
Nie zna takich pozycji nawet Kamasutra.
W czasie tych schadzek parzy się ledwie herbata.
Ludzie siedzą na krzesłach, poruszają ustami.
Nogę na nogę każdy sam sobie zakłada.
Jedna stopa w ten sposób dotyka podłogi,
druga swobodnie kiwa się w powietrzu.
Czasem tylko ktoś wstanie,
zbliży się do okna
i przez szparę w firankach
podgląda ulicę.
Oryginalne podejście do tematu, prawda? Wiersz może wydawać się trochę długi, ale stawia naprawdę mądrą tezę, że prawdziwym zagrożeniem jest wolna myśl, nie wolna miłość. Zwykle łatwiej jest nam bulwersować się sprawami ciała, a wolność rozumu to jeszcze ważniejsza i bardziej niebezpieczna sprawa, bo może inspirować innych, a w teorii nawet zmienić świat.
Dzisiaj nie jest to może tak oczywiste, bo jako społeczeństwo zgadzamy się na manipulację, reklamy i karmienie cudzymi pragnieniami. Kiedyś było być może inaczej, wiedza stanowiła luksusowe dobro, o które trzeba się było starać. Plagą obecnych czasów jest powódź nieistotnych informacji, wśród których bardzo łatwo jest się zgubić i zapomnieć o rzeczywistej potędze mądrości.
Ale teraz też istnieją warunki i miejsca, gdzie wolna myśl bywa naprawdę niewygodna. Może powiększyła się arena walki, może łatwiej jest dziś schować rzeczy prawdziwie ważne pod płaszczykiem bzdur, może używa się bardziej wyrafinowanej broni, ale trzon sporu jest taki sam. Uważam, że Szymborska wyraziła tą starą prawdę pięknie i szczerze, używając o wiele mniejszej ilości słów niż ja, ale jeśli macie na ten temat inne zdanie, nie będę Was atakować. Mogę tylko prosić Was, byście nie powtarzali bezrefleksyjnie cudzych opinii, tylko używali Waszych najcenniejszych narzędzi - rozumów.

niedziela, 21 czerwca 2015

Heksa

Kiedy Ratajowa umarła, panowały upały i ludzie topili się wręcz z gorąca. Na dzień przed pogrzebem trzeba było czuwać przy trumnie zmarłej, tak nakazywała tradycja, i nawet mimo poważnych obiekcji niektórych mieszkańców wsi postanowiono dochować obyczaju. 
Nieboszczka nie uchodziła za nazbyt lubianą w okolicy osobę. Nazywała się Helena Rataj i była samotną kobietą po osiemdziesiątce, toteż nikogo zbytnio nie zasmuciła jej śmierć. Oczywiście nie odczuwali z jej powodu żadnej radości. Po prostu była ona czymś bardziej spodziewanym niż szokującym, powtarzano sobie, że jako osoba starsza wiele już przeżyła, że nadszedł jej czas. Traktowano to raczej jako niewygodny, lecz naturalny porządek rzeczy.
Nie bez znaczenia była rola, jaką Ratajowa pełniła w społeczeństwie. W wieku, w którym większość ludzi raczej stabilizuje swoje życie i zaczyna poważnie troszczyć się o swoje zmartwychwstanie, ona uchodziła za heksę, albo inaczej wiedźmę. Po śmierci męża postanowiła bowiem dorobić sobie do skromnej emerytury i założyła własny, mały ezoteryczny biznesik. Wróżyła na odpustach, sprzedawała znicze oraz dewocjonalia, przepisywała ziołowe mieszanki na katar lub podagrę. Wykorzystywała wszystkie możliwe pomysły, byle tylko nie musieć prosić obcych o pieniądze albo co gorsza żebrać.
Być może zbyt wiele się o niej mówiło. Twarde dowody na jej groźną czarnoksięską działalność nie istniały. W XXI wieku nikt nie przyznałby się zresztą, że wierzy w fantastyczne plotki, jakie o niej opowiadają. Ludzie woleli się jednak nie narażać Ratajowej, ot tak, na wszelki wypadek. W końcu skoro tyle mówi się o przesądach, to coś w tym musi być - myśleli. Rozsądniej było uszanować takie drobne absurdy życia codziennego niż czuć potem na własnej skórze zemstę z zaświatów.
Na pewno wiadomo było, że Ratajowa zajmowała się medycyną naturalną i pochodziła z rodziny kręgarzy. Potrafiła w momencie tak nastawić człowiekowi kręgosłup, że wychodził krokiem o dziesięć lat młodszym. Zabierano do niej chorych w sytuacjach, kiedy lekarze mimo wielu badań wciąż nie mogli znaleźć właściwej diagnozy albo rodziny nie było stać na leczenie. Ratajowa pomagała, jak umiała, czasem się jej zresztą udawało. Na pewno wizyta u niej nigdy nikomu nie zaszkodziła, bo stroniła od niebezpiecznych metod, ufając tylko najbardziej tradycyjnym sposobom, ziółkom i naparom z miodem.
Nikt jednak nie wiedział, czy nie używała swojej wiedzy do czegoś jeszcze. Czasem odwiedzały ją młode dziewczyny, mówiąc, że chcą, żeby im powróżyła z kart. Ale kto je tam wie, po co miałoby się im wróżb zachciewać, poszły raczej pozałatwiać jakieś swoje małe nieczyste sprawy. Mąż przyjaciółki heksy, Kowalikowej, zatruł się w zeszłym roku grzybami i zmarł. Było powszechnie wiadomo, że bił żonę, czemu więc Helena nie miałaby pomóc koleżance i dosypać mu czegoś do zupy? Oczywiście, żadnych na to dowodów nie było, ale pozostawały podejrzenia. Szczególnie szkolna katechetka nie była Ratajowej przychylna. Nie podobało jej się, że heksa demoralizuje uczniów, dając im miniaturowe talizmany - łapacze snów. Swoją obecnością podważała sens jej lekcji religii, a że katechetka traktowała swoją pracę bardzo poważnie, głośno zakazała podopiecznym zawierania kontaktów z wiedźmą.
Tym właśnie zainteresowała Antka. Chociaż był z niego jeszcze chłopiec, uwielbiał wprost historie o duchach i strachach. Nic więc dziwnego, że obecność prawdziwej czarownicy w jego otoczeniu wydała mu się spełnieniem marzeń. Od początku postanowił zbadać sprawę w naukowy sposób. Prawie całe lato poświęcił na obserwację i zbieranie informacji, ale mimo wielkich starań, nie udało mu się znaleźć żadnego dowodu na prawdziwość plotek. Zdobył jej plan dnia, historię internetową, akta jej narodzin i zgonu jej męża. Przejrzał też raport na temat śmierci Kowalika i odkrył, że w czasie tego wydarzenia nie było jej nawet w mieście. W końcu zaczął ją szpiegować, zaglądają przez lornetkę w okna jej domu i nic. Pod koniec lata musiał stwierdzić, że mimo najbardziej dokładnych poszukiwań nie znalazł żadnego rzetelnego dowodu na jej magiczne zdolności i z bólem serca uznał, że Helena Rataj to tylko najzwyklejsza w świecie starsza pani.
Umarła w ostatnim tygodniu sierpnia, kiedy jeszcze pogoda całkiem się nie zepsuła i polskie lasy przypominały bengalskie dżungle. Nie miała żadnych spadkobierców, więc zadecydowano, że za pieniądze po niej zakupiony zostanie porządny nagrobek i zorganizowana stypa. Najpierw należało jednak zorganizować w jej domu czuwanie. Na stole postawiono trumnę z drobnym, pomarszczonym ciałem zmarłej, a dookoła przyniesiono wszystkie dostępne krzesła i ławy.
Antek także postanowił pójść, czując, że musi doprowadzić badania do końca. Poza tym polubił nawet tą dziwaczną, ale zaradną kobietę. Jego mama zareagowała najpierw sporym zdziwieniem, ale jeżeli naprawdę tego chciał, wolała go nie zatrzymywać. Nawet rozczuliła ją nieco ta sytuacja i doszła do wniosku, że jej syn musi być bardzo wrażliwym człowiekiem.
Kiedy Antek wszedł do domu Ratajowej, zauważył, że prawie wszystkie miejsca są puste. Dostrzegł tylko księdza, daleką kuzynkę zmarłej i zapłakaną Kowalikową. Usiadł przy trumnie, nie mając pojęcia, co ma powiedzieć. Słyszał tylko ciężkie westchnięcia i lamenty przyjaciółki, która po śmierci męża straciła właśnie drugą najważniejszą dla niej osobę na świecie. Było ciemno, gorąco i duszno, Antkowi powieki zaczęły zamykać się same, próbował nie zasnąć, ale po prostu nie dawał rady.
Obudził się o świcie. Kowalikową wciąż chlipała w kącie, a słońce padało właśnie na wątłą twarz zmarłej. Antek poczuł gniew, bo nie widział jeszcze tak wyludnionego pogrzebu. Czym sobie na to Ratajowa zasłużyła? Co takiego zrobiła  tym głupim ludziom, że nie chciało im się nawet na chwilę pofatygować i może podziękować jej za pomoc?
Za życia heksa była zbyt tajemnicza i potencjalnie groźna, żeby ktoś mógł zdobyć się na brak szacunku wobec niej. Sama broniła w ten sposób swojej pozycji, zapewniła sobie spokój i niezależność. Ale teraz, kiedy naprawdę nie była im już w stanie nic zrobić, zlekceważyli ją prawie wszyscy. Antek miał tego dość, według niego Ratajowa zasłużyła na to, by móc ostatni raz pokazać okolicy swoją siłę, nawet jeśli ktoś miałby jej w tym dopomóc. 
Chłopiec pomagał nieść trumnę, ani na chwilę nie odrywając od niej ręki. Towarzystwo żałobników powiększyło się jeszcze o wójta, który skorzystał z okazji by przedstawić swoją mowę. Wcale nie krępowało go występowanie przed małą publicznością. Wychwalał nieboszczkę pod niebiosa i powtarzał, jak bardzo władze doceniają jej wkład w życie wsi. Opowiadał właśnie o jego postrzeganiu znachorskiego talentu Ratajowej, kiedy nagle zauważył, że coś w trumnie się rusza. Zamrugał szybko. Nie, nie przewidziało mu się chyba - ręka nieboszczki na chwilę podniosła się do góry, jakby machając na to wszystko ręką i sugerując, że to z jego strony zbytek łaski.
Antek wiedział, że pomysł z żyłką będzie najlepszy, bo najprostszy. Wystarczyło przywiązać linkę do nadgarstka zmarłej i pociągnąć w kluczowym momencie, a potem szybko się oddalić. Najtrudniejszym punktem było przebywanie cały czas blisko trumny, ale nawet to dało się przeskoczyć.
Wójt szybko skończył przemówienie i wyszedł, wymawiając się ważną gminną naradą. Kowalikowa nic nie zauważyła, była zbyt zatopiona we własnej rozpaczy. Kuzynka wyglądała, jakby miała tam za chwilę zasnąć, a ksiądz poważnie przyglądał się nieboszczce, zastanawiając się, czy powinien wezwać egzorcystę. W końcu jednak zrezygnował, nie chcąc, by Ratajową pochowano w atmosferze skandalu. Sprawdził jej puls, oddech i odruchy. Była martwa, mógł więc kontynuować.
Teraz Antek musiał tylko czekać na efekty. Wójt szybko rozgłosił wśród ludzi, że duch Ratajowej ma się bardzo dobrze i może im jeszcze przysporzyć sporo problemów. To trochę zaniepokoiło mieszkańców, bo kto wie, do czego taka zjawa jest zdolna, szczególnie, jeśli nie dostała odpowiedniego pogrzebu.
Po obiedzie Antek wrócił na cmentarz i zastał świeży grób cały obsypany kwiatami. Wystraszeni mieszkańcy szybko przyjechali z wiązankami i zniczami, mając nadzieję, że nie ściągną na siebie gniewu heksy. Teraz wszystko wyglądało jak należy, nawet całkiem wesoło - wielka góra kwiatów i klęczący przed nią w słońcu chłopiec. 




czwartek, 18 czerwca 2015

Życie i śmierć króla Jerzego

Król Jerzy III urodził się jako potomek bogatej i wpływowej rodziny. Miał więc duże szczęście jak na kota, bowiem w ciągu jego krótkiego życia nigdy jeszcze nie groziło mu niebezpieczeństwo. Jego świat przypominał ulubioną poduszkę z jego posłania, był miękki i idealnie dostosowany do wrażliwej skóry króla Jerzego.
Poranek dla króla nie oznaczał żadnej stałej pory. Zazwyczaj budził go wschód słońca, ale w niektóre zimowe dni Jerzy nie wstawał wcale, nad zmarznięte łapy przedkładając słodką drzemkę. Karmiony był kawałkami ludzkiego jedzenia, porcjami baleronów i salcesonów, a do picia dostawał tylko i wyłącznie hipoalergiczne mleko sojowe. Większość  czasu spędzał na przechadzaniu się po swojej posiadłości. Uwielbiał kłaść się na niedostępnych szczytach szafek i obserwować okolicę.
Król Jerzy szybko zorientował się, kto tak naprawdę jest w jego domu najważniejszy. Wiedział, że ci wielcy, powolni ludzie służą tylko do przynoszenia jedzenia i są mu poddańczo wierni. Jakież mogli mieć inne intencje, nadając mu tak władcze imię? Przez większość czasu nie wchodzili nawet w pole widzenia króla. Dopiero późnym wieczorem wracali i siadali, by wielbić swojego władcę. On z dobrej woli tolerował takie zachowania, chociaż osobiście uważał je za pozbawione szacunku. Wolał maniery bardziej zdystansowane i chłodne.
Czasem król Jerzy nudził się w swoim domu. Jego włości były zbyt czyste, żeby mógł znaleźć choć jedną mysz potrzebną do polowania, a jego ludzie nie mieli młodych. Od prozy życia ratowała go telewizja, której sposób włączania autorsko opracował. Wystarczyło usiąść ma czarnym pilocie, by móc cieszyć oczy widokiem kolorowych obrazków. Różne rzeczy tam opowiadali, nawet takie, które wydawały się Jerzemu snami na wpół ślepego kociaka. W większości mówiono o ludziach, co niezbyt bawiło króla. Co innego koty - nie podawano na ich temat zbyt wiele informacji, ale z dostępnych mu nagrań wynikało, że przejęły już nad ludźmi władzę w miejscu zwanym Internet. Ach, jak imponujące miały tam królestwo! To potwierdzało tylko poglądy Jerzego - kocia rasa potrzebowała już bardzo niewiele, aby zająć należne jej miejsce jako rządzący na Ziemi gatunek. 
Król był już dojrzałym kocurem i zdawał sobie sprawę z problemów nękających kocie społeczności. Słyszał o biedzie dachowców i marnym losie kotowatych w Chinach. Jak każdy porządny idealista wierzył jednak, że wszystkie te problemy są możliwe do rozwiązania. Wystarczy jedynie wyeliminować barbarzyńskie psy i przywrócić przez to światu harmonię, zatraconą już w czasach starożytnego Egiptu. Koty, organizmy górujące nad innymi sprytem i zwinnością, przeznaczone były od zawsze do kierowania tymi niezdarnymi ludźmi.
W końcu podjął decyzję, że zorganizuje ogólnokoci przewrót. Wiedzę militarną czerpał z filmów dokumentalnych o ponurych, wąsatych panach. Najpierw postanowił podporządkować sobie masy, a żeby to zrobić, udał się do miejsca spotkań wszystkich lokalnych kotów, znajdującego się na tyłach włoskiej restauracji.
Było tam zawsze wyjątkowo przyjemnie, ciepło i wygodnie. W dodatku specjalnością pizzerii Di Garibaldi była pepperoni z anchois, więc każdy zgłodniały kot mógł zjeść nieco jej resztek. Przychodziły tam zwierzęta młode i stare, domowe i dachowe, wszystkie te Mruczki i Gryzabelle. Powstało tam prawdziwe kocie Forum Romanum.
Jerzy III wkroczył do środka jak potomek imperatora. 
- Koty! - zwrócił się wprost do tłumu.
- Jak długo będziecie znosić dyshonor, jaki ściągają na was psy i ludzie? Jak długo jeszcze chcecie pozwalać na kalanie pamięci naszych wielkich przodków, wywodzących się wprost od bogini Bastet? Czy będziecie spokojnie patrzeć, jak wasze potomstwo umiera z głodu w podłych schroniskach? Zaprawdę, zwycięstwo jest bliskie. Wystarczy nam tylko sięgnąć, by przejąć władzę.
Wyglądał tak pięknie, młody kocur o lśniącej sierści, że nikt nie ośmielił się mu sprzeciwić. Stał niczym posąg zdobywcy na tle okrągłego księżyca, jak symbol kociej nadzieji, tak, że nawet najstarsze koty nie pamiętały czegoś podobnego.
Jakiś głos z głębi tłumu pisnął:
- Cóż więc nam radzisz, panie?
- Musimy uderzyć w samo serce psiej zarazy! Jest nas dziś wiele i jesteśmy chronieni przez noc. Przy odrobinie szczęścia droga do władzy nad ludźmi stanie przed nami otworem!
Koty zamruczały z zachwytu. Jerzy III miał za sobą prawie wszystkich. Tylko jeden osobnik mógł się z nim teraz mierzyć.
Na płot wszedł Puszuś, potężny pers i nieoficjalny zarządca tego terytorium. Lekko skinął łapą przedmówcy na znak szacunku, po czym rozpoczął przemowę:
- Wiem, że jego słowa brzmią słodko jak świeże mleko, ale czy naprawdę możemy tyle zaryzykować? Z całym szacunkiem, ale ten kocur brzmi jak najmłodszy z miotu! Nie wie, jakich kłopotów sprawia nam taki podrzędny gatunek jak myszy. Ostrzegam was, taka porywczość ściągnie na nas zgubę.
Jerzy III zjeżył gniewnie ogon i zamiauczał głośno. Tłum podążył za nim, a po chwili w całej okolicy słuchać było pisk kotów. Wszystkie opuściły swoją kryjówkę i podążyły za Jerzym wprost do legowiska psów.
Jerzego III nie dziwiło, że psy umiejscowiły swoją siedzibę w środku lasu. Nigdy nie były zbyt długowzroczne. Ale to, że wybrały wąski i głęboki rów, ograniczony rzeką z jednej strony zakrawało na głupotę. Wystarczyło jedynie zaatakować znienacka i wykorzystać ukształtowanie terenu.
Koty ruszyły bezszelestnie do przodu. Kiedy pierwszy psi zwiadowca podniósł swój łeb, było już za późno. Psy nie miały dokąd uciec, bo rów od przodu zamykały koty, a od tyłu zdradliwa i głęboka rzeka. Pułapka się udała.
Koty rozpoczęły zmasowany atak. Cięły wszystko, co nawinęło im się pod łapy, zręcznie raniąc pazurami psie pyski i brzuchy. Ich broń była niewielka, lecz zdradliwa, a liczebność przytłaczająca. Mimo lepszej budowy fizycznej psy ponosiły porażkę.
Jerzy III stał nad brzegiem rowu i obserwował bitwę. Efekt przekraczał jego wyobrażenia. Oto marzenia o wielkości stawały się prawdą.
Nagle na tyłach obozu psów powstał tumult. Dowództwo zrozumiało, że jest tylko jedna deska ratunku. Trzeba wezwać pomoc, przebywając rzekę. Wysłano najlżejszego i najmniejszego zwiadowcę. 
Bitwa zaostrzała się. Jerzy wysłał oddział w stronę rzeki, licząc, że uda im się powstrzymać psią ucieczkę.
Zwiadowca wyprostował się. Miał tylko jedną szansę. Wziął rozbieg, odbił się swoimi krótkimi łapkami od podłoża i skoczył. Wpadł do wody, miał jednak dość sprytu, by chwycić się wystającego korzenia i zniknąć po drugiej stronie.
Jerzy chciał jak najszybciej zakończyć rozgrywkę. Niewiele dzieliło koty od ostatecznego zwycięstwa, jeszcze tylko parę metrów do rzeki i psy nie będą miały szans.
Wtem od wejścia do tunelu na walczące koty ruszyła zgraja myszy. Król Jerzy III osłupiał, oto bowiem walił się jego plan. Szanse na zwycięstwo błyskawicznie zmalały. Myszy, chociaż małe, były szybkie i z łatwością powstrzymywały koty przed ucieczką. Psy znowu zaczęły napierać z prawej strony, zmuszając wojsko Jerzego do ściśnięcia się w środku. Koniec był bliski.
Król zachwiał się. Oto dokonywała się zagłada jego ludu. Ostre kły i małe ząbki, powoli, ale skutecznie rozrywały delikatne futerka. Koty wciąż próbowały się bronić, ale ich siły malały z każdą chwilą. Piach powoli nasiąkał krwią.
Jerzy III chciał ich przywołać, może wydać ostatni rozkaz, ale gdy zbliżył się do samej krawędzi, ziemia obsunęła się i Jerzy wpadł w sam środek rzezi.
Nie do końca wiadomo, co się z nim stało. Nigdy już nie wrócił do domu, to pewne, a jego ludzie ciężko to przeżyli. Podobno jego kości wciąż leżą przy rzece, pomieszane z całą resztą jego pobratymców na jednym wielkim kocim cmentarzu.


wtorek, 16 czerwca 2015

Moje małe egzorcyzmy

Oto kolejne opowiadanie. Proszę o wyrażanie opinii w komentarzach- to naprawdę wiele znaczy.
***
Każdy powód jest dobry, by zorganizować imprezę studencką. W tym wieku mało kto wybrzydza. Nie potrzeba wiele do dobrej zabawy, szczególnie, jeśli młodzież ma już sesję za sobą i musi jakoś odreagować.
Tym razem padło na Andrzejki. Szczęśliwie zostało kilka rekwizytów z Halloween, więc prace organizatorskie zostały zredukowane do minimum. Ściany wciąż obwieszone były smętnymi plastikowymi szkieletami, klosze od lamp obklejone nietoperzami z papieru, a zamiast firan powieszono chustę z krwią niewiadomego pochodzenia. Goście nie stronili od alkoholu - w końcu nie każdy umie rozluźnić się na trzeźwo. Studenci od razu ruszyli w tany, ale ze względu na brak miejsca i marną muzykę przypominało to raczej rytmiczne podrygiwanie. 
Dziewczyny z ASP podeszły do sprawy kreatywnie i urządziły sobie pod ścianą upiorny barek. Liczyły na wysoki zysk przy niewielkim wkładzie własnym i, chociaż ceny drinków nie dodały im popularności, cel został osiągnięty. Starania zwróciły się z nawiązką.
Przy stolikach stale siedziało kilka osób, ale większość co jakiś czas ruszała się z miejsca i wychodziła na parkiet albo do toalety. Tylko jedna przygarbiona postać od początku nie opuszczała swojego krzesła. Piła jedynie wodę, zresztą z wyjątkowo kwaśną miną, ciągle stukała palcami albo chowała głowę w ramionach. W końcu barmanka zaniepokoiła się, że coś może być z nią nie tak, podeszła więc i zapytała:
- Cześć, jak się czujesz? Wszystko dobrze?
Dziewczyna kiwnęła głową, uśmiechając się sztucznie.
- Jasne, czuję się doskonale. A ty?
Barmanka nie była zbyt przekonana i na wszelki wypadek postanowiła wybadać sprawę.
- Jest nieźle. Na pewno nie chcesz się czegoś napić?- powiedziała raczej ze względu na interes lokalu niż prawdziwą troskę.
- Nie, i bez tego mam straszny bałagan w głowie. Tak przy okazji, jestem Natalia, a ty?
Barmanka wyprostowała się i odrzekła z dumą:
- Dziś mów na mnie Rachela.
Rzeczywiście, ubrana była jak panna ze starej sztuki. Jej długie, kręcone włosy wiły się na czerwonej sukni, a ciemne oczy błyskały ciekawie. Natalia nie mogła rozpoznać jej twarzy, a przecież dobrze znała wszystkie studentki Akademii Plastycznej. 
Pokiwała głową z uznaniem.
- Rzeczywiście, to jest porządne przebranie. Ale skąd taki wybór? Mam nadzieję, że nie planujesz sprowadzić tu żadnych chochołów.
- Nie martw się, nie interesują mnie upiory. Umiem trochę wróżyć z fusów, trochę z ręki i chciałam sobie dorobić jako wróżbitka. Miałam być Cyganką, ale chciałam zrobić wrażenie na pewnym miłośniku Wyspiańskiego z wydziału polonistyki, sama rozumiesz.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Ciągle trzęsły jej się ręce i nie do końca umiała to ukryć. Próbowała jakoś schować je w szerokich, czarnych rękawach, ale to nie pomagało.
Rachela uśmiechnęła się zachęcająco.
- Masz jakieś zmartwienie? Może ja pomogę? Jak już mówiłam, wiele potrafię, przepowiadam przyszłość, zginam łyżeczki siłą umysłu, czytam z kart i robię całkiem dobrą kawę. Skusisz się na coś?
Natalia wzruszyła ramionami.
- Na pewno mi to nie zaszkodzi. Trochę nudzę się tu sama, ale nie mogę się nigdzie ruszyć, bo mam tu doskonały punkt obserwacyjny.
- Co takiego obserwujesz?
Dziewczyna wskazała ręką w stronę tłumu.
- Widzisz go? Tamtego chłopaka w kurtce? 
- Podoba ci się?
Natalia podskoczyła jak diabeł oblany wodą święconą.
- O czym ty mówisz? Nie, myślę raczej, że rzucił na mnie klątwę. Mówiłaś, że znasz się na tych sprawach. Możesz mi pomóc?
- Klątwę? To brzmi niedorzecznie. Do tego nie jest chyba zbyt prawdopodobne.
- Ale to jedyne logiczne wyjaśnienie! - zaperzyła się - Dedukcja nie kłamie! Oczywiście, jest to nieprawdopodobne, ale nie niemożliwe. Zresztą, zaraz ci wszystko opowiem i sama przyznasz mi rację.
Rachela spojrzała na nią z powątpiewaniem.
-  Po pierwsze, dostrzegam symptomy jakiejś dziwnej choroby. Trochę tak, jakbym miała grypę, ale bez kataru czy chrypki. Cały dzień chodzę poddenerwowana. Mój puls jest zbyt szybki, jakbym wciąż gotowała się do ucieczki. Boli mnie brzuch. Wszystko to jasno wskazuje na jakieś zatrucie, a objawy występują dokładnie od czasu, kiedy ostatni raz go widziałam!
Rachela nie wyglądała na całkiem przekonaną.
- Dlaczego więc tu siedzisz?
- Prowadzę obserwacje. Odkryłam, że patrzenie chwilowo uśmierza ból. Niestety - spojrzała na swoją dłoń z irytacją - ruchy rąk tylko się nasilają. Trzęsę się jak stulatka?
- Wszystko to brzmi bardzo pięknie, ale nadal obstawiam przy swoim.
- Są jeszcze najnowsze rezultaty. - upiła łyk wody - No więc, nawet o nim nie myślę, przynajmniej na sposób świadomy. Ale kiedy idę przez ulicę i widzę na przykład dziewczynę w czerwonej koszuli w kratę, myślę sobie, że on ma taką samą. Zauważam to, tylko w jaki sposób? Skąd w mojej pamięci tyle niepotrzebnych detali?
- Myślę, że rozwiązanie jest dużo prostsze niż opętanie.
- Nie znam go! Jak mógłby tak na mnie działać ktoś obcy? Naprawdę, to nie ma sensu. Słyszałam go raz, może dwa razy, a tydzień temu nie znałam nawet jego imienia. A teraz, czuję to, moja podświadomość domyśla sobie jego historię, tworzy mu nową tożsamość i mam wrażenie, jakbym coś o nim wiedziała. A nie wiem przecież prawie nic.
- Ludzie przechodzą to w różny sposób. To nie jest ospa albo czerwonka, nie ma żadnych uniwersalnych reguł postępowania.
Natalia spojrzała na nią oczami popuchniętymi ze zmęczenia.
- Nie wiem. Mam już tego dość, po prostu chcę trochę odpocząć i wrócić do swojego normalnego życia, ale nie mogę.  
Mój mózg się zbuntował, cały czas czuję podskórne napięcie, jakby ktoś wszczepił mi obcego próbującego zniszczyć mnie od środka. Powiedz mi wreszcie, czy umiesz mnie wyleczyć.
Rachela zamyśliła się na chwilę. Nie była całkiem pewna swojej kuracji, ale stwierdziła, że warto spróbować.
- Znam tylko jeden sposób, ale nie wiem, czy ci się spodoba.
Natalia słuchała w napięciu.
- To rada Racheli. Mickiewicz i Wyspiański w swoich sztukach pokazywali ludzi rozwiązujących zaświatowe problemy za pomocą konfrontacji. Tylko tak możesz rozwiązać swój problem, mianowicie musisz stanąć ze swoim duchem twarzą w twarz i porównać go ze swoim wyobrażeniem. To ci pomoże.
Natalia nie wyglądała na zbyt zadowoloną.
- Mam tu stanąć i rozmawiać? W tym stanie? Chyba żartujesz.
- Już po niego idę, więc jeśli naprawdę chcesz pozbyć się swojej choroby, musisz tu tylko chwilę poczekać.
Rachela zanurzyła się w pijanym tłumie i po chwili wyłuskała odpowiednią osobę. Niestety, kiedy wróciła, stolik był pusty. Zaklęła po cichu, bo liczyła na symboliczną zapłatę za wróżbiarskie usługi.
- O co chodzi? - upiór patrzył na nią pytającym wzrokiem.
- Nic takiego - machnęła ręką - Ktoś chciał tu coś od ciebie, ale chyba się rozmyślił. Bardzo niezdecydowana osoba. Przepraszam za fatygę. Wracam już do barku, bo ludzie czekają.
I już jej nie było.

piątek, 12 czerwca 2015

Kot, który obejrzał film o Leninie

Dobry wieczór, porozmawiamy sobie dzisiaj o panie Konwickim. Być może ludzie młodszego pokolenia nie są do końca zaznajomieni z jego twórczością, więc przypomnimy, że zrobił on 6 filmów i o wiele więcej książek. Najczęściej słyszy się o "Małej apokalipsie", o "Ostatnim dniu lata" czy "Lawie". Pan Konwicki ma nadzieję, że drgniecie na dźwięk któregoś z tych tytułów, ale nie za dużą. Nie chce się wydawać nieskromny.  

Zdjęcie marzeń: monochromatyczne, tajemnicze, z papierosem w zębach.

Historia życia pana Konwickiego jest zawiła, ale smakowita. Pochodzi z okolic Wilna, z wielokulturowej i mistycznej Litwy. W czasie wojny konspirował w AK i przyznaje, że wabiły ich tam nie tylko patriotyczne uniesienia, ale też te zwyczajne. Łączniczki to były piękne dziewczęta.

Mówi, że po wojnie skończył polonistykę i jakoś się przy tym zakręcił. Że wydał pięć książek w podziemiu, ale niezbyt się teraz o nich pamięta. Żeby jakoś przeżyć w świecie cenzury, wstąpił do partii. Mówi, że dobrze było robić filmy, kiedy koniunktura słabła, bo pozwalano na więcej. Bardzo ważna była intuicja, powtarza.

Pan Konwicki mówi naprawdę ciekawie tak o pisaniu, jak i o filmach. Mówi, że film to rzecz bardzo odpowiedzialna, bo jako reżyser jest się odpowiedzialnym za całą ekipę, a książka to sprawa prywatna. Martwi go, że teraz cała Polska pisze, maluje i kręci filmy, a mało kto czyta. Zachwyca anegdotkami z planu. Wyjaśnia, jak się robiło kino, gdy brakowało wszystkiego. Jego filmy są o Polsce, Litwie, wojnie, człowieku i końcu świata. Całkiem niezła lista tematów. Potakujemy. 

Mówi o relacjach z ludźmi i kotem Iwanem. Nie jest łatwo, szczególnie gdy ma się żyć 95 lat jak on. Jego żona umarła rok temu. Oświadcza, że nigdy nie powiedział jej, że ją kocha. Że nie lubił demonstrowaniu uczuć i okazywał je inaczej. Jej udało się z nim pożegnać, kiedy poprawiał jej po raz kolejny poduszki czy coś przynosił, bo nie mogła już wstać.

Nie ma co się panem Konwickim bulwersować. On ma jeszcze wartości z innego świata. Wychował się gdzie indziej. Woli być dystyngowany i staromodny. Popiera bicie dzieci w ramach dyscypliny, bo jemu to kiedyś pomogło.

Żyje rozmowami z przyjaciółmi. Ich strumień nie ustawał i nadal nie ustaje. Kiedy razem z Dygatem kolejny raz konwersowali przez telefon na podsłuchu, głos w słuchawce powiedział " Panowie, już dosyć". Nawet tajne służby nie dały rady.

Miał kota Iwana, kupionego właściwie dla córek, ale opiekował się nim Konwicki. Dobrze się rozumieli. To chyba też nie był zwyczajny kot.

" Muszę tu przytoczyć fakt bardzo zdumiewający, o którym do dziś myślę. Jednym filmem się zachwycił. Siadł na stole i przez godzinę czterdzieści minut nie oderwał wzroku od ekranu. Miesiącami zastanawialiśmy się z żoną, co to znaczy, bo film był radziecki, o młodym Leninie. Dlaczego go zachwycił? Tłumaczyliśmy sobie, że może dlatego, że sam nazywa się Iwan, może poczuł jakieś związki, fluidy."

Pan Konwicki uważa siebie za człowieka o gorącej głowie i chłodnym sercu, jakkolwiek by to nie brzmiało. Po zastanowieniu stwierdza, że tacy ludzie też są w końcu potrzebni.


niedziela, 7 czerwca 2015

Być blisko

To moje pierwsze opowiadanie opublikowane na tym blogu. Przepraszam za wszystkie usterki. Liczę na konstruktywną krytykę i dziękuję za zainteresowanie!

***
Być blisko
Od pierwszego dnia w szkole mój brat bardzo stara się dorosnąć. Dla mnie i innych wciąż pozostaje dzieckiem i bardzo go to denerwuje.
- Jakie on ma słodziutkie złote loczki! Aż chciałoby się go zjeść.- mówi fryzjerka, a on natychmiast chce się obciąć na jeża.
Ma tysiąc pomysłów na minutę. Trudno jest mi za nim nadążyć, zrozumieć, dlaczego krzyczy z rozpaczy albo uśmiecha się porozumiewawczo. Kiedyś to wiedziałam.
- Nie będziesz chodził na treningi w soboty- mówi tata- Nie dajemy rady wozić cię dzień w dzień. Nam też się coś od życia należy!
- Ale tam chodzą wszyscy. Naprawdę!
Mój brat ma łzy w oczach. Strasznie się wszystkim przejmuje, jak zawsze zresztą. Chce być silny i dzielny. Nie wie, że cały czas taki jest, tylko na swój sposób.
To jego pierwszy rok w szkole. Do domu przychodzi rozbrykany, wygląda na to, że dobrze tam sobie radzi. Chwali się, że najlepiej w klasie czyta, kopie i najbardziej go wszyscy lubią. Ciekawią mnie jego koledzy. Może oni znają go lepiej i wiedzą, dlaczego wciąż jest taki nerwowy?
Ostatnio kłóci się ze wszystkimi. Na przykład teraz, z mamą, bo nie chce wracać do domu. Cały czas wyzywa bez powodu. Mam wyrzuty sumienia, jak na niego patrzę. Tyle czasu poświęcam na naukę. Może gdybym wcześniej zwróciła na niego uwagę, byłoby inaczej?
W końcu mama rzuca mi zrezygnowane spojrzenie.
- Mam zaraz wizytę lekarską. Możesz wrócić z nim pociągiem, gdy tylko się uspokoi?
Kiwam głową.
I tak siedzimy sobie na ławeczce przed Empikiem, mój brat i ja. Chyba jest mu już lepiej. Przestaje płakać. Mruga tylko spuchniętymi powiekami.
- Pójdziesz ze mną zobaczyć czerwoną lokomotywę?- pyta- Olek mówił, że jest niedaleko. Podobno stara. Zabytek.
- Nie ma mowy. O szóstej mamy ostatni pociąg i musimy zdążyć.
- Ale ja muszę zobaczyć lokomotywę!
- Uspokój się, możemy tam jeszcze wrócić…
Nagle wyrywa mi się i biegnie przez ulicę. Dookoła są tłumy ludzi. Próbuję go dogonić, ale co jakiś czas niknie w tłumie. Serce mi wali. Miałam być za niego odpowiedzialna, a teraz co? Już widzę rozczarowaną minę mamy.
Nagle miga mi jego jasna czupryna. Wbiega w skrót, w uliczkę narkomanów. Mój kolega tam mieszka. Żadna z jego opowieści o okolicy nie kończy się dobrze.
- Michał! Wracaj tu!
Cały czas oglądam się we wszystkie strony. Na pierwszy rzut oka uliczka jest pusta, ale wcale mnie to nie uspokaja. Dobrze, widzę go, chwilowo cały i zdrowy. Potykam się. Dlaczego on musi trenować piłkę? Nie nadążam.
Jest już przy samym dworcu. Obserwuję go uważnie. Gdzie on ma tę lokomotywę? Dokąd biegnie? Wydaje się zdezorientowany. To moja szansa.
- Michał! Chodź tu!
Nawet się nie odwraca, tylko wchodzi na tory. O nie. O nie, nie, nie. Co teraz?
- Co ty robisz, Michał? Wracaj tu! Zaraz coś cię przejedzie!
Podaję mu rękę, w końcu szarpię, ale on ani drgnie.
- Nie mogę, muszę zobaczyć lokomotywę!
- Jak umrzesz, to nic już nie zobaczysz! Chodź tu, durniu!
Wygląda na wstrząśniętego, ale chwyta mnie za rękę i spokojnie daje się zaprowadzić do pociągu.
- Nie mam pojęcia, co ci odbiło. No po prostu nie wiem! Jak wrócimy, dostaniesz karę na wieczność! Osobiście o to zadbam.
Cisza.
- Olek powiedział, że jak nie znajdę lokomotywy, to nie jestem gościem. Jego tata mu pokazał. Jest maszynistą. Olek mówi na Sandrę heksa, a na Bartka kujon. A na mnie będzie mówił dzidziuś, jeśli nie obejrzę lokomotywy.
Zrozumiałam.
- Nie przejmuj się. Coś wymyślimy na tą podłą żmiję. On to dopiero dostanie karę!
Michał uśmiechnął się.
- Ale dorośli nie uciekają, pamiętaj- mówię.
- Dobrze. Będę.

środa, 3 czerwca 2015

Autostopem przez Japonię

Czy chcielibyście czasem po prostu spakować plecak, wyjść z domu i udać się w nieznane? Pewnie tak, no ale obowiązki, rachunki, dzieci... 

  

Jeżeli nie możecie aktualnie wyjechać w podróż swojego życia, książka Piotra Milewskiego da wam przyjemny przedsmak takiej wyprawy. Czytając "Dzienniki japońskie" czułam się tak, jakbym to właśnie ja zwiedzała Japonię stopem i nocowała na parkowych ławeczkach. Jednak nie zawsze było łatwo i przyjemnie. Milewski pokazuje, że taka podróż związana jest także z ryzykiem. Szczerze opisuje swoje problemy z głodem i brakiem pieniędzy. Czasem jest nawet nieco zbyt szczery...

Milewski rysuje się jako podróżnik-filozof, szukający bardziej wiedzy niż wrażeń. Intrygująca jest jego sytuacja w tomie drugim, kiedy wybiera między pozostaniem w klasztorze buddyjskim a powrotem do ukochanej. Podziwiam zresztą jej cierpliwość.

Japonia w książce wydaje się bardziej realistyczna niż w innych utworach tego typu. Można w niej dostrzec zwyczajnych ludzi ze zwyczajnymi problemami. Ciekawym dodatkiem są też poetyckie i filozoficzne przemyślenia autora, choć trudno je czasem traktować poważnie.

Ciekawy sposób parkowania, prawda?

Po przeczytaniu czuję się, jakbym to ja odkryła w podróży prawdziwą Japonię. Za to autorowi należą się brawa. A ja mam już w planach zwiedzanie Syberii z "Transsyberyjską".