czwartek, 24 grudnia 2015

Zieleń i purpura


Eric Lafayette był prawdziwym artystą. Nigdy nie zadowalały go półśrodki, niskie standardy czy utarte schematy. Poprzysiągł sobie, że dla jego sztuki nigdy nie będą istnieć żadne granice. On miał tworzyć życie.
Co z tego, że prowadził tylko zwyczajny teatr kukiełkowy. W cudownych rękach Erica Lafayette nawet kapela podwórkowa doszłaby do poziomu Opery Francuskiej. Nie istniało dla niego pojęcie chałtury. Do każdego dzieła podchodził z taką samą uwagą i pietyzmem. Właśnie dlatego wydawały się takie nadzwyczajne.
Lafayette rozpoczął działalność, budując z drewna piękną scenę. Potem uszył własnoręcznie krwistoczerwone kotary i zamontował w środku katarynkę.
Do ukończenia całości potrzebował już tylko aktorów. Ale marne lalki nie wystarczały, zdecydowanie brakowało w nich życia. Mówiono potem, że do produkcji używał czarnej magii. Nie mogę potwierdzić tych informacji. Sam Eric zawsze się tego wypierał. Twierdził, że pracował nad kukiełkami tak długo, czyszcząc je, rzeźbiąc i polerując, że w końcu musiał zdarzyć się cud.
Calutka trupa ożyła - w tym także i ja. Odtąd podróżowaliśmy z Ericiem po całym świecie, za dnia ćwicząc, a w nocy dając przedstawienia. A że byliśmy dosłownie stworzeni do naszych ról, szybko zyskaliśmy zarówno sławę, jak i pieniądze.
Ja zawsze byłam Narzeczoną. W każdej granej przez nas sztuce pojawiała się młoda para, pałająca do siebie intensywnym, acz problematycznym uczuciem. Zawsze natrafiała na jakieś przeszkody, a potem zawsze je przezwyciężała. Na końcu jeszcze wymieniała skomplikowane przysięgi miłosne i następował długi, filmowy pocałunek. A wszystko to na oczach widzów.
Partnerował mi Narzeczony. Był to wysoki oficer w błękitnym mundurze. Odznaczał się wyjątkową małomównością. Tyle tylko udało mi się na jego temat dowiedzieć przez wszystkie lata naszej współpracy. Codziennie staliśmy tam na oczach dziesiątek ludzi i udawaliśmy, że nie możemy oderwać od siebie oczu. Połowa mojego życie składała się wyłącznie z ładnie brzmiących kłamstw. Wyprowadzało mnie to z równowagi. Ciągle zastanawiałam się, kim naprawdę jest mój partner i co on o tym wszystkim myśli. W końcu sama nie miałam już najmniejszego pojęcia, co myślę o nim.
Reszta trupy wcale nie pomagała. Wszyscy trzymali się swoich ról, a ponieważ rozmowa ze mną nie należała do ich obowiązków, starannie mnie unikali. Wojownik ciągle trenował, Cień knuł i chichotał pod nosem, Sowizdrzał robił kawały, Głupek gapił się w ścianę, Hetera krzyczała na Pantoflarza, a Kumoszki od razu cichły na mój widok. 
Czułam się coraz bardziej samotna. Nie wiedziałam jednak, jak powinnam sobie z tym radzić. W końcu nikt mnie tego nie nauczył. 
Z dnia na dzień sytuacja stawała się coraz poważniejsza.
Tymczasem zbliżaliśmy się do ukoronowania naszego tourneé - gwiazdkowego przedstawienia w Wiedniu. W tym roku Eric przygotował nam własną adaptację „Dziadka do orzechów”. Dosyć słabo wychodziły nam fragmenty taneczne, ale po porządnym treningu dawaliśmy radę zrobić to całkiem poprawnie.
To jest, dawaliśmy radę do czasu mojej kwestii.
- Nie! - Eric był wściekły - Powinnaś to mówić z pasją, z uczuciem, a ty co? Nic! Grasz jak drewno!
- Ale…
- Jakie ale? Jeśli jeszcze raz tak nawalisz, zrobię z ciebie trociny! Myślisz że co, jesteś jakąś niezastąpioną diwą? Ja sobie zawsze mogę znaleźć nową gwiazdę!
Poczekałam aż do przerwy i zaszyłam się w garderobie. Coś skręcało mi się w żołądku. Chciałam trochę ponarzekań przy reszcie trupy na Erica, ot tak, żeby poczuć się lepiej, ale pierwsza odezwała się jakaś Kumoszka:
- Nie ma co winić Erica. Jasne, może go trochę poniosło, ale to nic dziwnego. On wie dobrze, że ty właściwie jesteś postacią, którą grasz, jesteś Narzeczoną. Powinno ci to teraz wyjść ot tak. A ty grymasisz, gwiazdorzysz… Jeśli nie umiesz wykonać swojego zadania, jesteś bezużyteczna dla zespołu.
Nikt nic na to nie odpowiedział. Także mój partner siedział i milczał jak zwykle.
No więc krokiem pełnym dumy opuściłam garderobę, a potem pobiegłam do lasu po to, żeby się porządnie wypłakać. Znałam to miejsce jak własną kieszeń, bo przyjeżdżaliśmy tu co roku. Od razu znalazłam odpowiednio dyskretną polanę.
Księżyc lśnił niczym ogromna bombka. Szron srebrzył gałęzie wielkich, zielonych drzew. Jak na grudzień nie było tu wcale zbyt zimno.
Każda grana przeze mnie bohaterka w takiej sytuacji zaczęłaby śpiewać smutno coś cholernie głębokiego. Ja się zwyczajnie poryczałam, i to w bardzo nieładny sposób.
Nagle usłyszałam dziwny szelest. Ogarnęło mnie nieodparte wrażenie, że jedna z choinek mnie obserwuje. Postanowiłam się dyskretnie wycofać, ale nie zdążyłam, bo ktoś błyskawicznie podszedł mnie od tyłu i zakrył mi dłonią usta.
- Nie mam złych zamiarów. Obiecuję, że zaraz cię puszczę, tylko nie krzycz, jasne?
Rozluźniła chwyt, a ja natychmiast się jej wyrwałam.
- O co ci chodzi? - zapytałam szeptem.
Postać rozłożyła z uśmiechem ręce.
- Nie mów mi tylko, że mnie nie poznajesz.
Przede mną stała istota przypominająca mocno poobdzieranego elfa. Cała owinięta była ciemnozieloną tkaniną, za pas zatknęła sobie mieczyk, a na plecach nosiła łuk i strzały. Byłam prawie pewna, że nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś takiego. Ale tylko prawie. Nie znałam nikogo innego o włosach w takim odcieniu purpury. Jeszcze chwilę się w nią wpatrywałam, po czym szepnęłam z niedowierzaniem:
- Córeczka?
Córeczka to jedna z podstawowych ról składających się na naszą trupę. Gra małe dziewczynki, młodsze siostry i dzieci w ogóle - stąd jej nazwa. Rok temu, kiedy stacjonowaliśmy w okolicach Wiednia w garderobie Erica wybuchł pożar. Prawie wszystkie kukiełki zdołały uciec. Dopiero po całym zdarzeniu zorientowaliśmy się, że wśród kilkudziesięciu lalek brakuje Córeczki. Uznaliśmy potem, że spłonęła.
Oczywiście bardzo się cieszyłam, że jednak żyje. Nie wiedziałam tylko, jak mam jej powiedzieć, że nie może wrócić do swojej roli. Po pożarze Eric zrobił nową, lepszą Córeczkę. Oryginał nie był mu już do niczego potrzebny.
Wreszcie zwyczajnie się do niej przytuliłam.
- Dlaczego wróciłaś dopiero teraz? - zapytałam.
- Ja wcale nie wróciłam. Nie mam zamiaru znowu być w trupie - oświadczyła odważnie.
Cofnęłam się o krok.
- Ale dlaczego? Co się z tobą stało?
- Słuchaj, to długa historia. Usiądź spokojnie i daj mi chwilę, a spróbuję ją ci streścić, dobrze?
Kiwnęłam głową.
- W październiku rok temu doznałam kontuzji. Spałam wtedy w szufladzie takiej zniszczonej szafy na strychu. Po jakimś czasie do nogi dostały mi się korniki. Przez jakiś czas ukrywałam chorobę, ale znasz Erica. W końcu sam się domyślił - wzruszyła ramionami - Wtedy zaczął poważnie się zastanawiać, czy moja naprawa w ogóle jest dla niego opłacalna. Czy nie lepiej od razu mnie wyrzucić i zrobić kogoś nowego, lepszego. Bałam się, że zrobi mi krzywdę, więc zaczęłam planować ucieczkę.
- Wciąż nie powiedziałaś mi, jak udało ci się przetrwać pożar.
- Po prostu nigdy nie byłam jego ofiarą. Sama podłożyłam ogień. Musiałam w jakiś sposób odciągnąć uwagę Erica. Wiedziałam dobrze, że w obliczu katastrofy zajmie się ratowaniem najcenniejszego dobytku - was. Zaraz na początku wyśliznęłam się za okno i już. Byłam wolna.
Spojrzałam na nią ze współczuciem.
- Musiało ci być naprawdę ciężko. Całkiem sama w wielkim świecie, no i jeszcze ta noga…
Zaśmiała się, nieco zmieszana.
- Nie było tak źle. W końcu dogadałam się z pewnym stolarzem, a on mi ją wymienił na nową, metalową. Może nie jest aż tak wygodna, ale za to przydaje się w ciemnych zaułkach. Nie martw się, naprawdę dobrze sobie radzę. Rzadko kiedy rozmawiam z ludźmi,. Oni są zresztą strasznie naiwni - stolarz kupił jakiś kit o Błękitnej Wróżce i nie zadawał pytań. Na co dzień po prostu podkradam się do domów i zwijam różne drobiazgi. Właściciel nawet tego nie zauważają, a i tak zaspokaja to wszystkie moje potrzeby. Jasne, to nie takie luksusy jak u Erica, ale tu jestem wolna, rozumiesz? Nie muszę się już bać! Żaden durny staruch nie może mi już nic zrobić.
- Skoro tak ci dobrze, to po co w ogóle tutaj przyszłaś?
- Chcę was stąd wyciągnąć. Pomóc w ucieczce. O ile będziecie chcieli, oczywiście. Zaprowadzisz mnie do nich?
- Spróbuję - zrobiłam przebiegłą minę - Eric ma chyba teraz poobiednią drzemkę.
Kiedy dotarłyśmy do garderoby, wszyscy aktorzy ćwiczyli jeszcze swoje role. Dziesiątki kukiełek tańczących w idealnym porządku - imponujące! 
Niestety, chyba żadnej z nich nie spodobała się nasza propozycja.
- Zwariowałyście? - syknęła jedna z Kumoszek - Eric to nasz ojciec! Nie możemy go zostawić!
- Poza tym czemu mamy zostawiać całe nasze dotychczasowe życie i bawić się w jakieś awantury? Mówię wam, to nie dla mnie - stwierdził Wojownik.
- Pewnie domyśliłyście się już, że Eric chce załatwić was obie, więc próbujecie pociągnąć nas razem ze sobą? Oj, nieładnie - zachichotał Cień.
Poczerwieniałam na twarzy. Nagle z tłumu wyłoniła się nowa Córeczka i zaczęła przemawiać do reszty kukiełek, nas nie zaszczycając nawet jednym spojrzeniem.
- Ach, więc moja poprzedniczka jednak wróciła. Ciekawe, czego tutaj w ogóle szuka. Wszyscy wiedzą, że nie jest dość dobra, żeby odebrać mi rolę. Co za nieudacznik! Nic dziwnego, że Eric się jej wstydzi. Ja czułabym to samo.
Zaśmiała się krótko.
- Ale jeszcze przychodzić tu i mieszać nam w głowach z czystej żądzy zemsty… Zasługuje na prawdziwą karę!
Tłum zwrócił się w naszą stronę. Ich groźne miny nie wróżyły niczego dobrego. Nie miałam pojęcia, co mamy robić. Byłyśmy w pułapce.
Spojrzałam na starą Córeczkę i ze zdumieniem stwierdziłam, że jest całkiem spokojna. Przemowa nie wywarła na niej najmniejszego wrażenia. Zachowała minę nieco podirytowanej królowej. Wyjęła łuk, po czym skierowała go prosto na kukiełki.
Nagle wszystkie zamarły ze strachu.
- Żarcik - powiedziała i strzeliła prosto w budzik Erica.
Rozpętał się chaos. Kukiełki natychmiast ruszyły do swoich kryjówek. Dobrze wiedziały, że Eric nie odpuści winowajcy. Nagle poczułam, jak ktoś ciągnie mnie za rękę.
- No rusz się! - wrzasnęła Córeczka.
Przebiegłyśmy cały pokój i skryłyśmy się pod szafą. 
- Co ty najlepszego zrobiłaś? - szepnęłam.
- Za chwilę by nas zlinczowali! Musiałam ich czymś zająć. Poza tym przynajmniej zobaczą, do czego Eric jest zdolny.
Rzuciłam jej pewne podziwu spojrzenie. Nie myślałam nigdy, że można być tak pewnym swojego zdania. Córeczka po prostu wiedziała, co jest słuszne i robiła to bez względu na akceptację otoczenia. Ja zawsze próbowałam się podporządkować, naśladować innych. Ona miała w sobie dość siły, żeby osiągnąć niezależność. Pokazała mi, jak to jest, kiedy człowiekiem kieruje nadzieja i wiara.
Usłyszałam zduszony pisk. Wściekły i rozespany Eric wkroczył do pokoju. Za uchem dyndał mu gigantyczny pompon.
- Kto śmiał mnie budzić? Uważacie to za zabawne, tak? Nie słuchacie poleceń, tak? Zaraz wam pokażę!
Cisza.
- Dobrze, sam znajdę winowajcę. Jak chcecie. To wcale nie odwlecze kary…
Zaczął niezgrabnie kręcić się wokół skrzyń i półek. Kiedy przez przypadek wyrżnął głową w sufit, moja Córeczka parsknęła śmiechem.
To był błąd.
Eric natychmiast skierował się w naszą stronę. Niebezpieczeństwo stało się realne. Gdyby zauważył mnie i Córeczkę razem, od razu wpadłby we wściekłość i ukarał nas dla przykładu. Nie miałyśmy dokąd uciec.
Poczułam, że dłoń Córeczki drży.
Nagle któraś z kukiełek wyszła z kryjówki. Od razu poznałam w niej Narzeczonego.
- To ja, panie Lafayette. Bardzo przepraszam, że się schowałem. Trenowałem szermierkę, wie pan, do ostatniej sceny i szpada wypadła mi z ręki…
Wyglądało na to, że Eric się zawstydził. Narzeczony zawsze był jego ulubieńcem. Odburknął tylko krótkie „Następnym razem bardziej uważaj” i wrócił do siebie.
Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, uciekłyśmy do lasu.
Nagle się zatrzymałam.
- Cieszę się, że cię poznałam. Do widzenia.
- No co ty, nie wygłupiaj się! Chodź ze mną! Nie mów, że chcesz tu zostać.
- Słuchaj - spojrzałam na nią poważnie - Nie jestem tak silna i dzielna jak ty. Zostałam stworzona do grania mamejowatych heroin, a nawet tego nie umiem zrobić porządnie. Będę ci tylko przeszkadzać.
- Dlaczego wciąż się okłamujesz?
Zamrugałam oczami.
- Co..?
- Ciągle tłumaczysz sobie kim jesteś, kim nie jesteś… Ja trochę się już znam na życiu w wielkim świecie. Dzisiaj dowiedziałam się też czegoś o tobie. Nie martw się, dasz sobie radę. Jeszcze nauczysz się wszystkiego. Wiem to.
Spojrzałam na zielony las i purpurowe światła lampek, a potem na śpiący hotel. Nie miałam już wątpliwości.
- Dobrze, idę. Tylko daj mi chwilę. Muszę się z kimś pożegnać.
Tak jak myślałam, Narzeczony ciągle siedział w tej przeklęte garderobie. Trenował szermierkę. Muszę przyznać, że szło mu całkiem nieźle.
- Dziękuję za pomoc.
Wzruszył ramionami.
- Nie chodziło o ciebie. Musiałem chronić ojca. Nie może wierzyć, że Córeczka od niego uciekła - toby go zabiło. Wiesz, on wbrew pozorom bardzo się o nas wszystkich martwi.
- Czyli nie chcesz iść z nami?
Zamarł na chwilę, zaskoczony, a potem potrząsnął głową. 
- Nie mogę. Jestem tutaj potrzebny.
- Jeśli tak uważasz…
- Ale mogę was kryć. Powiem Ericowi, że porwała cię dzika wiewiórka czy coś. Na pewno uwierzy.
- Tobie tak.
Zapadła cisza. 
- Jeszcze tu wrócę. Za rok albo dwa. Jakbyś zmienił zdanie, to możesz też dołączyć później.
- Raczej nie. Ale cieszę się, że ty jedziesz - odchrząknął - Potrzebujesz tego. Szkoda trochę tylko, że już nie zagramy razem. Byłabyś świetną Klarą.
- Bzdura.
- Nie, mówię serio! I skoro odchodzisz, skoro już nie będziesz Narzeczoną, możesz potrzebować nowego imienia. Takiego, które będzie lepiej do ciebie pasowało.
- Sugerujesz, że Klara by się nadawała?
- Na pewno.
Uśmiechnęłam się.
- W sumie brzmi nieźle. Może być.
- To… trzymaj się! Bądź zdrowa!
Pomachałam mu ręką.
- Do zobaczenia! - krzyknęłam.
I rozpłynęłam się w mroku.

***
Dosyć nieoczekiwane świąteczne opko, prawda?
Ale myślę, że efekt właściwy. Może wrzucę potem jeszcze próbną wersję samej "Purpury", bo najpierw miała być oddzielna, ale tak jest dobrze.
Są Święta i chciałabym Wam bardzo podziękować. Myślę sobie, że czasami spotyka się ludzi, którzy samą swoją obecnością coś nam dają, czegoś uczą, chcący czy nie. (tak, wiem, brzmi to bardzo sentymentalnie).
No więc bardzo, bardzo wam dziękuje za podarowanie nadziei, że istnieją ludzie, którym się chce i za codzienną wiarę w moje możliwości.
A miłość może już sobie powoli przychodzić - chociaż chyba i tak była zawsze.
Mam nadzieję, że mimo wszystkich zawirowań będziecie miały wesołe Święta!
(ho ho ho w tle).
(i polecam sobie posłuchanie "Młodego Boga" Sylwii Grzeszczak, dopiero teraz się skapnęłam, że chyba trochę od niej ściągnęłam)

sobota, 4 lipca 2015

Pomoc w kopercie

Jeśli chodzi o wolontariat, główną przeszkodą w zostaniu wolontariuszem jest brak czasu. Dojazd, szkolenia, sama pomoc- wszystko to bywa czasochłonne. Na szczęście istnieją akcje wymagające od uczestnika tylko czystej koperty.

Ale obiecuję, tym razem nie chodzi o pieniądze.

 Marzycielska Poczta to organizacja zajmująca się utrzymywaniem kontaktu listownego z chorymi dziećmi. Ze względu na rehabilitację maluchy nie mają czasu na normalne kontakty z rówieśnikami. Celem Marzycielskiej Poczty jest wsparcie dzieciaków na duchu i po prostu ofiarowanie im małej chwili radości. Przypomnijcie sobie, jak w dzieciństwie skakaliście na widok koperty z Waszym nazwiskiem. One czują to samo.

   
Można wysyłać paczki, kartki albo zwyczajne listy. Włączenie się do akcji jest bardzo proste. Wystarczy wejść na stronę Marzycielskiej Poczty. Nie trzeba podawać żadnych informacji na swój temat. Na stronie umieszczono profile wszystkich dzieci razem z ich adresami, opisami zainteresowań, listami ulubionych bajek, rodzin, historii choroby i tak dalej. Uwaga, dzieci nie zawsze są w stanie odpowiedzieć listownie. Często dziękują wolontariuszom za kontakt w komentarzach pod własnymi profilami.  Strona akcji jest ogólnie bardzo wygodna i prosta w obsłudze. 

Z doświadczenia polecam Marzycielską Pocztę jako naprawdę satysfakcjonującą i wygodną formę wolontariatu. Mam nadzieję, że i Wy będziecie nią zainteresowani, a po namyśle znów sięgniecie po papeterię.

***

Oprócz tego krótkie ogłoszenie parafialne:

Jako, że za rok matura, w wakacje będę zajęta nauką chemii, certyfikatami językowymi i wyborem kierunku. Dojdzie do tego jeszcze nauka jazdy oraz przeróżne zdarzenia losowe, np. męczące mnie dzisiaj przeziębienie. Ponadto zauważyłam u siebie ostatnio ogólny spadek inspiracji. Nie chcę publikować nieprzemyślanych rozważań czy niedopracowanych opowiadań. Z tego powodu posty będą się od dzisiaj pojawiać bardzo nieregularnie, możecie spodziewać się następnego za miesiąc albo za dwa dni. Bardzo Was przepraszam i dziękuję za okazywane zainteresowanie. 

Good morning, and in case I don't see ya: Good afternoon, good evening and good night!

piątek, 3 lipca 2015

Wszystko można ukraść

Czy sztuka jest kradzieżą? Takie pytanie utkwiło mi w głowie po ostatnim kumpelskim wieczorze filmowym. Jak wszystkie ważne problemy ten rozważany jest już od bardzo dawna, a kultura Internetu tylko ponownie zwraca na niego uwagę. Czy człowiek stworzył kiedyś coś nowego, czy tylko przez wieki naśladował działanie wszechświata?
Przepraszam za wprowadzenie dekadenckiej atmosfery, ale to właśnie taki klimat panuje u nas na co dzień. Propagowane są hasła o powrocie do korzeni, pracownicy korporacji wyjeżdżają w Bieszczady, a swetry z naturalnej wełny osiągają zawrotne ceny. Ludzie czują się niepewnie, być może zawsze tak było i stąd lęk przed końcem świata. Pesymizm nie tłumaczy jednak istnienia problemu. Czym jest tak ceniona w XXI wieku przez kilkumiliardową ludzką populację oryginalność?


Film, który w takim stopniu wytrącił mnie z równowagi, to "Wyjście przez sklep z pamiątkami". Oficjalnie jego autorem jest Banksy, ale jak to pokazuje cała fabuła, prawda jest znacznie bardziej skomplikowana. Główny bohater to Francuz zamieszkały w Los Angeles i właściciel sklepu z odzieżą, Thierry Guetta. Na jego psychikę w znacznym stopniu wpłynęła śmierć matki, której poważną chorobę przez długi czas przed nim ukrywano. Od czasu, kiedy dostał kamerę, ma on obsesję na punkcie nagrywania każdego ważnego momentu w życiu jego rodziny. Chce się upewnić, że nigdy żadnego z nich nie przegapi i zawsze będzie mógł do każdej z chwil wrócić.
Wzruszająca historia, ale słuchając jej czułam już lekki niepokój. Nie miałam może tak traumatycznych wspomnień z dzieciństwa, ale czy moja motywacja do pisania nie była podobna do marzenia Thierry'ego? Niewielu pisarzy się do tego przyznaje, ale chyba każdy pragnie być w pewien sposób unieśmiertelniony przez swoje dzieła. Może to niskie, ale chciałabym na zawsze zachować mój mały świat, moją rodzinę i przyjaciół w literaturze jak preparaty w formalinie. Wiedzieć, że te wszystkie cenne doznania, przemyślenia i wydarzenie nie pójdą na marne, że może się kiedyś komuś przydadzą.
Dalej Thierry, korzystając ze znajomości swojego kuzyna, poznaje świat street artu. Spotyka wielu ludzi, którzy robią naprawdę ciekawe rzeczy. Filmuje ich i śledzi dosłownie wszędzie, w razie czego usprawiedliwiając się, że przygotowuje dokument o początkach sztuki ulicznej. W końcu udaje mu się poznać nawet Banksy'ego i z miejsca Francuz zostaje cieniem artysty. "Wyjście przez sklep z pamiątkami" ma w sobie wiele niewymuszonego humoru. Interesujące są szczególnie historie samych graficiarzy, ich dzieła oraz niebezpieczeństwa związane z ozdabianiem miasta wbrew woli władz (polecam opowieść o manekinie z Guantanamo w Disneylandzie), warto więc obejrzeć ten film nawet dla środowiskowej otoczki.


W pewnym momencie Thierry opacznie odbiera sugestię przyjaciela i wpada na pomysł, by samemu zająć się sztuką. W końcu przez długi czas obserwował pracę artysty, czemu nie miałby robić tego samego? Szczególnie, że w międzyczasie grafiki Banksy'ego zaczęły za zawrotne kwoty sprzedawać tacy marszandzi jak na przykład Sotheby's, a Thierry ma problemy finansowe. Francuz wynajmuje więc galerię i zatrudnia kilkudziesięciu ludzi, płacąc im za tworzenie grafik według jego koncepcji. Pomysły bierze wprost z dzieł innych artystów, nie dbając o przesłanie, a o ogólnie dobre wrażenie. Wymyśla dla siebie pseudonim Mr Brainwash, stwierdzając, że właśnie o to jedynie chodzi w tworzeniu, o pranie mózgu. Jest plagiatorem, a jednak z pomocą sprytnej kampanii reklamowej udaje mu się wypromować galerię. Wkrótce krytycy zachwalają jego prace, a on sam zaczyna zarabiać krocie bez większego wysiłku.
Dzieła Thierry'ego na pierwszy rzut oka niczym nie różnią się od twórczości jego kolegów. Styl i forma są identyczne, brak im jedynie przesłania. To bardzo ładne, zupełnie puste wydmuszki. Mr Brainwash cały czas pozostaje jedynie odtwórcą rzeczywistości. Jego motywacja wcale się nie zmienia, cały czas chodzi jedynie o zachowanie, zakonserwowanie tych wszystkich rzeczy, które Thierry uważa za wartościowe.
Skoro tak, co można powiedzieć o innych artystach ukazanych w filmie? Czy oni nie kopiowali świata dookoła nich? Skąd więc wzięli swoje pomysły? Sztuka to w pewnym sensie kradzież, bo każdy utwór jest kolażem zbudowanym z wielu rzeczy zebranych przez człowieka. Podsłuchanych rozmów, scenariuszy filmowych, codziennych wydarzeń. Żaden z nas nie ma boskich uprawnień i nie może stworzyć czegoś z niczego. Wydaje się, że naszą domeną staje się wyłącznie powtarzanie.
Jest jednak jeszcze jeden szczegół, który być może uratuje naszą kulturę. Przyczyna wielu ludzkich zalet i wad, subiektywizm. Chociaż każdy z nas widzi taki sam świat, każdy widzi go inaczej. Nakładamy własne zdanie jak filtr, ukazując w ten sposób nie tylko obraz obiektywny, ale i nasze lęki, ułomności, marzenia. W ten sposób uczymy się nawzajem empatii, zrozumienia, że drugi człowiek może nie żyć w skrzywionej rzeczywistości, a mieć dziwaczne okulary.


Może nie jest to wielka pociecha, może kiedyś takie wyjaśnienie przestanie wystarczać, ale mi na razie pasuje rola wiecznego komentatora. Może kiedyś ktoś wpadnie na jakiś lepszy pomysł, czekam niecierpliwie. Tymczasem w filmie o Banksym sam Banksy zdołał się nam wywinąć, omamić nas obrazkami Thierry'ego i wyjść incognito. Bardzo sprytnie, gratuluję.
Zostawię wam kilka cytatów Susan Sontag. Mają już kilkadziesiąt lat, ale chyba niewiele się od tego czasu zmieniło. To samo nie podobało się ludziom kultury w tamtych czasach:

"Nasza kultura opiera się na nadmiarze, nadprodukcji, w rezultacie czego nasze doświadczenie zmysłowe stopniowo coraz bardziej traci na wyrazistości. Warunki współczesnego życia - materialnej obfitości, namnożenia rzeczy - osłabiają naszą zdolność odczuwania. [...] Dziś ważne jest uleczenie naszych zmysłów. Musimy się nauczyć więcej widzieć, słyszeć i odczuwać." "Przeciw interpretacji i inne eseje"

A oto co ona myślała o funkcji artysty:

"Jednym z najstarszych zadań autora jest wystawienie społeczeństwu rachunku za hipokryzję i złą wiarę (...)." "Pod znakiem Saturna"

A co Wy o tym myślicie?

wtorek, 30 czerwca 2015

Oczy w nią otwórz

Dzisiaj na chwilę powrócę do tematu poezji. Ostrzegam, jest to bardzo subiektywny punkt widzenia, bo poetka ze mnie żadna. Uważam jednak, że każdy może się czasem dobrym wierszem zachwycić, a jeżeli wyniknie z tego dłuższa fascynacja, to jeszcze lepiej dla autora i dla czytelnika.
Uwielbiam frazę Baczyńskiego. Jest melodyjna, ale oryginalna i ma sens. Baczyński nie tworzy sztucznych porównań, każdy jego opis nasuwa mi jakieś konkretne skojarzenie. To prawdziwa sztuka opisywania rzeczywistości, odwołując się do fantastyki, ale w jakiś dziwny sposób wciąż bliska codzienności. Kiedy uwzględniam młody wiek poety, mój podziw przemieszany z zazdrością jeszcze rośnie. Jak on zdążył wyrobić sobie warsztat w tak krótkim czasie?
Pewną odpowiedzią jest jego sytuacja rodzinna: ojciec Baczyńskiego sam był literatem, a matka zawsze wspierała go w rozwoju twórczym. Niemniej nie można wszystkiego przypisywać koneksjom, w dzisiejszym świecie także. Muszę tutaj uszanować pracowitość Baczyńskiego, który do swojej sztuki podszedł serio i kształtował talent poprzez pracę.


Mam dwa tomiki jego wierszy. Pierwszy to bardzo pomarańczowa i bardzo wojenna antologia, której czytanie szybko może doprowadzić do depresji. Sięgam więc do niej dosyć rzadko, kiedy czuję, że mam na to dość siły psychicznej. Drugi tomik jest niebieski i bardziej wszechstronny, bardziej go też lubię. Poniżej przedstawione wiersze pochodzą właśnie z drugiego tomiku.

Kołysanka

Nie bój się nocy - ona zamyka
drzewa lecące i ptasie tony
w niedostrzegalnych, mrocznych muzykach,
w przestrzeni kute - złote demony,
które fosforem sypiąc wśród blasku,
wznoszą się białe, modre, różowe,
wznoszą się w lejach żółtego piasku,
w chmurach rzeźbionych unoszą głowy.
Nie bój się nocy. Jej puchu strzegą
krople kosmosu, tabuny zwierząt;
oczy w nią otwórz, wtedy pod dłonią
uczujesz ptaki i ciche konie,
zrozumiesz kształty, które nieznane 
przez ciebie idą - tobą się staną.

Nie bój się nocy. To ja nią wiodę
ten strumień żywy przeobrażenia,
duchy świecące, zwierząt pochody,
które zaklinam kształtów imieniem.

Ułóż wezbrane oczy w kołysce, 
ciało na skrzydłach nocnych demonów,
wtedy przepłyniesz we mnie jak listek
opadły w ciepły tygrysi pomruk.

Czy widzieliście w wyobraźni te lecące demony? Ja tak i to właśnie lubię w tym wierszu - jego plastyczność. Ten utwór naprawdę spełnia funkcję kołysanki, może nie odgania okropieństw nocy, ale pokrzepia. Podmiot liryczny pociesza adresata, mówi mu, że co prawda dziwne kształty nie znikną, ale on będzie mógł adresata ochronić i dać mu spokojny sen.

Święty Franciszek

Nocą białą, gdy księżyc szybuje na chmurach jak gacek,
odpływają dęby zielone przez martwe wyręby widzeń.
Za polaną szeroką jak echo się zaczaj
i słuchaj słów miarowych nocy.
Przez kartofliska dymiące w zamglonym miesiącu
zobaczysz pochód świętego idący w takt wierzby:
fale królików leśnych, same w szeleście gorącym,
psy oniemiałe nocą i konie błyszczące.
A na kołyskach świerków
skowronki osiadające w ławice świergotów.
Zobaczysz oślizłość księżyca jak pnącze
i pochylone jelenie, które zbierają w oczy żywe złoto.
Zobaczysz
w rękach niesie ciszę pełną zieleni
i gaj pełen czerstwych gwiazd - jabłek,
noc uśpioną brzękiem rytmicznych szerszeni
i serce twoje odkryte księżycem.
Niedotykalny idzie pochód jak świ[ę]to codzienne.
Uważaj, żeby echa w kotlinach nie zbudzić.
To idzie świ[ę]ty w czerni przenosząc biel palców. -
- Niesie pokój ogromny lasów, zwierząt, ludzi.


Zauważyliście, jak bardzo Baczyński fascynował się naturą? Prawie w każdym utworze nawiązuje do zwierząt, a w "Świętym Franciszku" do najbardziej kochającego przyrodę świętego. Ten wiersz jest trochę bajkowy, jak każda chyba opowieść o pokoju. Taka właśnie jest atmosfera - ciepła noc, pochód wszystkich żywych stworzeń i marzenie o spokojnym istnieniu.



Sur le pont d'Avignon

Ten wiersz jest żyłką słoneczną na ścianie
jak fotografia wszystkich wiosen.
Kantyczki deszczu ci przyniosę -
wyblakłe nutki w nieba dzwon
jak wody wiatrem oddychanie.
Tańczą panowie niewidzialni
"na moście w Awinion".
Zielone, staroświeckie granie
jak anemiczne pączki ciszy.
Odetchnij drzewem, to usłyszysz
jak promień - naprężony ton,
jak na najcieńszej wiatru gamie
tańczą liściaste suknie panien
"na moście w Awinion".
W drzewach, w zielonych okien ramie
przez widma miast - srebrzysty gotyk.
Wirują ptaki płowozłote
jak lutnie, co uciekły z rąk.
W lasach zielonych - białe łanie
uchodzą w coraz cichszy taniec.
Tańczą panowie, tańczą panie
"na moście w Awinion".


Niestety, mój gust nie jest zbyt oryginalny. Mój ulubiony wiersz to, jak zwykle, ten najbardziej znany i drukowany we wszystkich podręcznikach. Po prostu widzę Baczyńskiego w białym szpitalnym pokoju, za oknem słońce prześwieca przez liście i promienie padają na przeciwległą ścianę, tworząc refleksy, żyłki. Uwielbiam ten klimat ciepłej wiosny, pogody lekkiego deszczu i wdzięku. To jeden z najlepszych znanych mi opisów. Po raz kolejny całość emanuje spokojem, którego w czasie pisania Baczyńskiemu musiało bardzo brakować.

***
Wprowadzam dziś nową kategorię bardzo krótkich form literackich - jętek jednostronicówek. Oto pierwsza z nich:


                                                                                  Paryż, 26.11. 1&55 r.
Najdroższa!
Po pierwsze, chciałbym jak najprędzej ponownie zapewnić Cię o nieskończonym podziwie, jakim Cię darzę. Kolejny raz przypominam, że Twoje oczy są dla mnie gwiazdami, myśli ewangelią, a słowa rozkazem. Dlatego gdybyś chciała choć raz mi odpowiedzieć, miałabyś we mnie najwierniejszego sługę i powiernika.
Nie chcesz, niestety. Mogę więc tylko przypominać sobie czasy, kiedy mogłem swobodnie na Ciebie patrzeć, bo jeszcze nie zajmowała mnie niby ogień miłość do Ciebie. Na początku myślałem, że to zwyczajna choroba, katastrofa jakich wiele. Cóż to za powszechne objawy  w znerwicowanym świecie, nie móc spać, pić, czy jeść, prawie codzienność. Dopiero później domyśliłem się prawdy i za wszelką cenę próbowałem się wyleczyć.
Przepraszam, że dręczyłem Cię swoim pismem i obecnością. Na swoją obronę mam tylko fakt, że nigdy nie skierowałem mego gniewu w Twoją stronę, a moja rozmowa z Tobą zawsze przypominała skromną modlitwę.
Wczoraj, po skończeniu pierwszej strofy tego listu, poczułem nagłą odrazę. Miałem już dosyć porównań sławiących Twe przymioty i apostrof ganiących bierność. Przyznaję zresztą, że wielokrotnie opisując Ciebie posiłkowałem się uczuciem i wyobraźnią, a w tamtym momencie nic mi już z tych dwóch rzeczy nie zostało. Przypomniałem sobie, że od dłuższego czasu nic innego oprócz Ciebie nie było tematem moich wierszy. Straciłem już sens, najdroższa, sens dalszego nachodzenia Ciebie jak przekonujący o własnej religii heretyk. Wiem już, że nigdy mi nie uwierzysz, po cóż więc moje starania? Wolę już chyba zająć się krzewieniem wiary innym. Nie martw się, nie rzucę się z mostu ani nie wysadzę w grobowcu. Zbyt cenię sobie własne życie. Nie zrobię nic strasznego, Ty tego pewnie nawet nie zauważysz, jak kawałek po kawałku, z premedytacją, zacznę zapominać. 
                                                                                   Nie winię Cię już za nic i życzę szczerze:
                                                                                                                             Bywaj zdrowa!
                                                                                                                                        Twój M.





poniedziałek, 29 czerwca 2015

Czarnowidze, część pierwsza: Zupełnie niefortunne okoliczności

Nasza graficzka Edyta obchodziła wczoraj urodziny - najlepszego! 
***
Autokar pełen licealistów powoli toczył się w stronę Tatr. Każda minuta przybliżała uczniów do wakacji, a próbka wolności na wycieczce tylko poprawiała pasażerom humory. Byli świadomi, że nastał koniec testów i kartkówek na ten rok. Przed sobą widzieli już trzy dni bez szkoły, w dodatku wypełnione nieustającą balangą.
Pogoda ich nie zawiodła. Słońce świeciło odpowiednio mocno, a na niebie nie dostrzegali nawet najdrobniejszej chmurki. Lekko znudzona jazdą młodzież dla zabicia czasu śpiewała wakacyjne hity albo grała w karcianki. Przednie rzędy były jeszcze spokojniejsze. Ida przechodziła kolejny poziom jakiejś gry internetowej, a Ala zasnęła ze słuchawkami w uszach. Natalia przez chwilę próbowała skupić się na książce, ale w końcu dała za wygraną i pogrążyła się w głębokim śnie. 
Kiedy obudził ją potężny grzmot, dojeżdżali już do terenów górskich. Widać już było szczyty otoczone skłębionymi chmurami. Pasażerowie z niepokojem spoglądali na niebo - wspinaczka w deszczu niezbyt im się uśmiechała. 
Błąkali się wąskimi uliczkami, docierając coraz wyżej i wyżej. Wychowawca dyskutował głośno z kierowcą. Nie mogli znaleźć właściwego adresu, musieli więc jechać dalej bez względu na stan dróg. W końcu, po trzydziestu minutach przeszukiwania okolicy, osiągnęli cel. Stanęli przed sporym, poskomunistycznym ośrodkiem. Wyglądał jak samotny blok zagubiony pośrodku lasu, którego fasadę pomalowano na kolor miętowy. Mimo gorąca większość okien pozostała zamknięta, a po betonowym parkingu nikt się nie kręcił. 
Przed wejściem umieszczono dużych rozmiarów tablicę przyozdobioną czerwonymi literami: " Serdecznie witamy w Pogórzu Dolnym, pełnym słońca sanktuarium natury" i drobnym dopiskiem: "Pogórze Dolne to obszar odznaczający się wyjątkowym mikroklimatem, w szczególny sposób sprzyjającym środowisku naturalnemu. Prosimy mieć na uwadze dobro tych terenów, omijać siedliska niedźwiedzi i zachowywać się wobec przyrody możliwie nieinwazyjnie".
Natalia z niepokojem wpatrywała się w napis. Coraz mniej podobało jej się to miejsce. Kiedy na spotkanie wyszedł im właściciel pensjonatu, pulchny mężczyzna po pięćdziesiątce, nie mogła powstrzymać się przed zadaniem pytania.
- Czy naprawdę w pobliżu widziano niedźwiedzie? Znaczy, czy moglibyśmy się na nie czysto teoretycznie natknąć?
Klasa prychnęła śmiechem, a Janusz powiedział w swoim charakterystycznym wolnym tempie:
- No weź, Natalia, kto by nas puścił w takie miejsce, prawda, proszę pana?
Gospodarz uśmiechnął się szeroko.
- Tak właściwie to nie jestem zaznajomiony z tematem, ale słyszałem parę historii o bliskich spotkaniach z niedźwiedziem w tej okolicy i na waszym miejscu wolałbym uważać. Opowieści raczej nie kończyły się dobrze. Niemniej to tylko plotki, a wy jesteście grupą zorganizowaną, więc pewnie nie napotkacie nawet wiewiórki. O ile nikt nie będzie robił głupich numerów, wszystko zostanie w najlepszym porządku.
Na twarzach uczniów widać było zaniepokojenie, ale pozostali cicho. Wyjęli swoje torby z autokaru i poszli grzecznie za właścicielem, rozglądając się ukradkiem. Szybko rozdzielono pokoje, obyło się nawet bez większych konfliktów o zakwaterowanie z kumplami. Dziewczyny dostały pomieszczenie na najwyższym piętrze i szybko ruszyły obejrzeć swój kawałek strychu. 
Nie było to najgorsze miejsce, w jakim dane im było nocować, ale żadna nie wspominałaby go z uśmiechem. Mimo wszechobecnej boazerii czuło się tam chłód. Ścianę zdobił rządek białych, jelenich czaszek o oszałamiających rogach. Kot, krzywo wyszyty na jednym z koców, wpatrywał się uważnie w nowych gości. Ala dotknęła grzejnika. Wydawał się działać całkowicie prawidłowo.
- Dobrze więc... - zaczęła Ida - Biorę łóżko na górze!
W dziesięć minut ustaliły kolejność pobytu w łazience, rozpakowały się i gruntownie przemeblowały pokój. Niezbyt poprawiło to jego wygląd, no ale przynajmniej próbowały. Cóż, może nie był to nocleg ich marzeń, ale niby czemu nie miałyby wytrzymać tu trzech dni?
Ida odruchowo sięgnęła po telefon, zmarszczyła brwi i jęknęła:
- Nie ma zasięgu!
To była już poważna sprawa. Po gorączkowej wymianie zdań z mieszkańcami innych pokojów okazało się, że wszyscy mają ten sam problem. Uczniowie szybko zbadali pod tym kątem cały budynek i okazało się, że najbliższy kontakt z resztą świata nawiązać będą mogli dopiero następnego dnia, kiedy już dotrą na szczyt pobliskiej góry.
Dziewczyny wróciły do swojego pokoju i puściły muzykę, próbując nie patrzeć na ozdobny rządek czaszek. Nie miały już nic do roboty w środku, dodatkowo pogoda całkiem się już zepsuła. Natalia legła na łóżku i zaczęła nerwowo pisać w swoim notesie, Ala usiadła na dywanie w pozycji kwitnącego lotosu, osiągając najwyraźniej wewnętrzny spokój, a znudzona Ida wyjrzała przez okno. Widok - niewielka polana przy drodze i łańcuszek zielonych gór w tle - naprawdę był piękny. Deszcz i wiatr tylko nadawały mu dramaturgii. Chmury rozluźniły się nieco i przepuściły część słonecznych promieni, przez co polana przypominała raczej scenę niż kawałek ziemi. Nagle Ida zauważyła kogoś przemykającego przez dróżkę. Najwyraźniej chciał schronić się przed złą pogodą. Przyjrzała się uważniej. Była to drobna blondyneczka na zdezelowanym rowerze. Miała problemy z utrzymaniem równowagi, ciągle musiała się zatrzymywać, a to ze względu na przedmiot doczepiony do bagażnika.
- Hej, Natka, Ala, spójrzcie na chwilę. Widzicie to samo co ja? 
Podeszły do okna i stanęły jak wryte.
- Widzę uroczą dziewczynę o złotych warkoczach, pomykającą na rowerze z doczepioną gigantyczną siekierą. - powiedziała wreszcie Natalia.
Ala kiwnęła tylko głową.
- Ludzie, co to za miejsce? Wierzę w zbiegi okoliczności, ale tutaj zdarzają się stanowczo za często - marudziła Natalia, idąc na obiad.
Kiedy wszyscy zebrali się w jadalni, burza szalała już na całego. Uczniowie mieli kiepskie humory ze względu na nudę i internetowy odwyk. Jeden po drugim zajmowali miejsca przy chybotliwych stolikach. Styl sali doskonale pasował do lat siedemdziesiątych, najprawdopodobniej zresztą nic od tego czasu nie zostało w środku zmienione. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny.
Natalia miała problemy z przełknięciem kotleta, a brak apetytu zazwyczaj jej nie groził. Na początku bawiła ją rosnąca w ośrodku atmosfera grozy, no, może pomijając niedźwiedzie. Jako niespełniona pisarka fascynowała się wszystkimi nietypowymi historiami, szczególnie takimi z życia wziętymi. Co innego perspektywa spędzenia nocy w takich okolicznościach. Tu jej odwaga się kończyła, a pracować zaczynała histeryczna wyobraźnia.
Zerknęła na koleżanki. Ida też nie wyglądała na zbyt zadowoloną. Co prawda przez chwilę podobał jej się pomysł, że oprócz siekiery dziewczynka mogła mieć też ostrza ukryte w warkoczach. Musiałoby to fantastycznie wyglądać w walce. Ida stwierdziła jednak, że cieszyłaby się nim tylko w filmach, bo w rzeczywistości raczej umiałaby przeciwstawić się takiemu zagrożeniu. Toteż siedziała tylko, smętnie mieszając zupę nieokreślonego rodzaju.
Ala jak zawsze zachowywała kamienną twarz. Była jedną z tych osób, na które człowiek liczyłby w czasie apokalipsy zombie. Potrafiła niepostrzeżenie pojawiać się lub znikać, znała sztuki walki i zawsze zachowywała czujność. Teraz też obserwowała uważnie otoczenie i pewnie miała już swoją teorię co do wesołej, uzbrojonej dziewczynki.
Przynajmniej istnieje nadzieja, że uda nam się tu przy niej przetrwać - pomyślała Natalia i poczuła się nieco lepiej.
Czas mijał, prawie wszyscy oddali już brudne talerze, a jedno miejsce pozostawało puste. Nagle do środka wszedł zaniepokojony wychowawca. Podszedł do przewodniczącego klasy i szybko wymienił z nim kilka słów. Uczeń powoli pokręcił głową.
Wreszcie nauczyciel zwrócił się wprost do klasy:
- Czy ktoś z was wie może, gdzie jest Janusz?
Nastała kłopotliwa cisza. Wszyscy zapomnieli o zazwyczaj towarzyskim i gadatliwym koledze, co samo w sobie było już dziwne. Janusz na pewno nie był typem potrzebującym na wycieczce chwili samotności. Deszcz wciąż walił wściekle w szyby, a niebo zakryte chmurami wyglądało na prawie czarne.
Wychowawca chwycił się za głowę.
- Przeszukaliśmy cały budynek i nigdzie go nie znaleźliśmy. Mam tylko nadzieję, że nic mu się nie stało, burze w górach potrafią być naprawdę niebezpieczne. Pomyślcie chwilę, kiedy widzieliście go po raz ostatni? Wiecie może, gdzie mógł się udać? To poważna sprawa i jeśli nie znajdziemy go teraz, będę musiał wezwać policję.
Dziewczyny spojrzały po sobie. Janusz był, owszem, nieco ekscentrycznym typem, ale takie kawały do niego nie pasowały. Od początku wszystko wskazywało na to, że w tym ośrodku dzieje się coś dziwnego, ale teraz zrobiło się naprawdę niebezpiecznie.
Natalia szepnęła.
- Jak myślicie, o co może chodzić?


Ciąg dalszy nastąpi....


sobota, 27 czerwca 2015

FMA albo opowieść o braterstwie

Na początku pragnę Wam podziękować za wszystkie komentarze i zachęcić do nowych dyskusji, bo to właśnie one pomagają blogowi się rozwijać. Konstruktywna krytyka zawsze się przyda. Jestem młodą autorką i rozumiem, że mój styl ma swoje niedoskonałości. Moim głównym celem jest rozwój własnych umiejętności, a Wasze opinie bardzo się przy tym przydają.
Ponadto przepraszam za zmiany czcionki w niektórych postach. Pojawiają się, kiedy piszę na urządzeniach mobilnych. Pracujemy nad ich usunięciem, ale czasem nie mam dostępu do komputera i muszę korzystać z aplikacji, co rodzi ryzyko pojawienia się kolejnych błędów.
Koniec ogłoszeń parafialnych! Dziękuję za uwagę!
***
Jestem raczej czytelnikiem sceptycznym niż sentymentalnym. Łatwo dostrzegam w tekście braki logiczne, rzadziej wybaczam autorom niedopracowane morały. Generalnie lubię podchodzić do lektury z dystansem. Surowy ze mnie krytyk, ale nie oznacza to jednak, że nie można stopić mojego stalowego serca i to właśnie udało się zrobić pani Arakawie.
"Fullmetal Alchemist" był jedną z pierwszych przeczytanych przeze mnie mang. Na początku przejawiałam umiarkowane zaciekawienie serią. Pamiętam, że sam powrót do stylistyki komiksowej trochę mnie rozczulił, bo czytać nauczyłam się na "Gigantach" i "Garfieldzie". Dałam więc FMA kredyt zaufania, licząc, że nawet jeśli treść okaże się kulawa, przyjemność sprawią mi same sentymentalne wspominki. Rzeczywistość wielokrotnie przekroczyła moje oczekiwania.
Fabuła może wydawać się bardzo niejasna na pierwszy rzut oka, ale mistrzyni Arakawa cały czas trzyma wszystkie wątki w garści, udaje jej się nawet zrobić fundamentalny zwrot akcji w samym środku historii. Nie posiadam się z podziwu wobec takiego twistu, cały czas zresztą nie wiem, jak się jej to udało.
Na początku poznajemy dwóch braci, Edwarda i Alphonse'a Elric. Wiodą sobie oni spokojne życie w sielskim Liesenburgu pod opieką troskliwej matki. Wkrótce ich opiekunka umiera na bliżej nieznaną chorobę, a chłopców przygarnia sąsiadka Pinako Rockbell. Bracia, nie mogąc pogodzić się ze stratą, decydują się na niebezpieczne działanie. Planują mianowicie za pomocą alchemii sprowadzić mamę z powrotem do świata żywych. Niestety, rezultaty eksperymentu są przerażające.
Misja się nie udaje, a zgodnie z obowiązującą zasadą równoważnej wymiany Edward płaci za próbę oddaniem własnej nogi, a Alphonse całego ciała. Kiedy Ed uświadamia sobie, co stało się z jego jedynym krewnym, nie bacząc na nic dokonuje powtórnej transmutacji. W zamian za duszę młodszego brata, od tamtego dnia przywiązaną do zbroi, oddaje prawą rękę. Mimo traumatycznych przeżyć i własnej niepełnosprawności, bracia poprzysięgają sobie za wszelką cenę naprawić popełniony błąd. Jedynym artefaktem, który może im to umożliwić jest Kamień Filozoficzny. Aby go zdobyć, Ed zostaje najmłodszym stanowym alchemikiem w historii. Ze względu na mechaniczne protezy i trudny charakter zyskuje pseudonim Stalowego Alchemika.
Skomplikowane? Owszem, ale w czasie czytania okazuje się perfekcyjnie logiczne.
Z moim stosunkiem do tej serii jest trochę jak z miłością. Mogę mnożyć w nieskończoność superlatywy, ale tak naprawdę nie wiem, dlaczego to właśnie ona zadziałała na mnie w określony sposób. Najzwyczajniej w świecie poczułam chemię. Po raz pierwszy w życiu mogłam zostać fanatyczną fanką. Być może mój wewnętrzny otaku zareagował na przewijający się przez serię motyw braterstwa, który od zawsze pozostawał bliski mojemu sercu. Mogła to być też kwestia sposobu przedstawienia alchemii w utworze albo naprawdę wielu naprawdę epickich postaci. Nie wiem - wiem tylko, że najpierw przez tydzień nie mogłam się odkleić od szarych pasków na ekraniku mojego telefonu, tak, że szczęście mierzyłam dostępem do WiFi. Potem, kiedy już doszłam do samiutkiego końca, poczułam ulgę na jakąś godzinę i doznałam syndromu opuszczonego gniazda. Opening drugiego anime wywoływał u mnie natychmiastowy płacz, chociaż nawet nie za bardzo go lubiłam, no ale był o FMA. Wielokrotnie czytałam swoje ulubione rozdziały, mając nadzieję, że to jednak nie koniec i gdzieś został jeszcze jakiś świeży dodatek. Miałam nawet pomysł na fanfika, a przecież zwykle nie mogę nawet znieść przerabiania przez kogoś moich ukochanych historii.
To było coś nadzwyczajnego. Nie jestem pewna, czy uda mi kiedyś poczuć to samo, ale cieszę się, że chociaż raz w życiu zaznałam czegoś takiego.
Uwielbiam wymowę tej serii, nawet, jeśli pod koniec staje się nieco patetyczna - mi to pasuje. Można tam znaleźć wiele fascynujących figur o całkowicie odmiennych osobowościach. Dodatkowym atutem jest brak stereotypizacji bohaterów. Dość powiedzieć, że jedną z najniebezpieczniejszych osób w całym uniwersum jest "zwykła gospodyni domowa", Izumi Curtis. Mieszkańcy Amestris często dopuszczają się nieprawości, ale zwykle robią to w imię szeroko przez siebie pojętego dobra. Chociaż się mylą, przejawiają pragnienie poprawy własnych błędów. To bardzo pokrzepiające i trocgę przywraca wiarę w ludzi. Postacie przejawiają raczej problemy z komunikacją niż z moralnością, pomijając psychopatę Crimsona i tą żałosną gnidę Shou Tuckera
Mówi się, że każdy ma tam swojego ulubionego bohatera, a dla mnie to na pewno Alphonse Elric. Na pierwszy rzut oka jest dzieciakiem złamanym przez życie, wiecznie pozostającym w cieniu swojego ekstrawertycznego brata. Gdy jednak przyjrzy się chłopcom i ich skomplikowanej relacji, trudno powiedzieć, kto tu właściwie kim się opiekuje. Al musi często pilnować, żeby Ed nie zrobił czegoś nierozsądnego i nie naraził się na niebezpieczeństwo. Dobrze go wtedy rozumiem, bo mam młodsze rodzeństwo i czasem pełnię podobną funkcję. Al to człowiek dużo rozsądniejszy od Stalowego, odznaczający się wysoką inteligencją emocjonalną i pełen wiary w ludzkość. Nawet przez chwilę nie wini Edzia za to, co się stało, czuje się raczej przytłoczony jego poświęceniem i stara się w jakiś sposób mu zrewanżować. Oczywiście, ma też swoje momenty słabości, ale codziennie pokazuje, że jest czymś więcej niż tylko samotną, zgnębioną duszą.
Właśnie dlatego przeżyłam potężne zauroczenie starą zbroją o nienaturalnie piskliwym głosie. Pod koniec błagałam tylko los, żeby bracia przetrwali i nie złamali sobie nawzajem żywotów heroicznym poświęceniem. Arakawa zlitowała się nade mną, a nawet zrobiła z Ala najprzystojniejszego mężczyznę, jakiego można narysować za pomocą kilku kresek.
Szkoda tylko, że jego głos w anime pozostał tak samo irytujący. W mojej głowie brzmiał zupełnie inaczej!
Edzio to postać bardziej skomplikowana. Nie tak łatwo było mi ją polubić, chociaż szanowałam jej intelekt, odwagę i poświęcenie. Czasami jednak wyskakiwał z czymś tak szczeniackim lub nieodpowiedzialnym, że nie mogłam go dłużej wytrzymać. Okropnie z niego niekonsekwentny człowiek, w normalnym życiu raczej byśmy się nie zaprzyjaźnili, ale muszę oddać hołd jego determinacji. Czasem płakać mi się chciało, gdy patrzyłam na jego cierpienie i zdesperowanie. Razem z Alem tworzyli najwspanialszy związek w dziejach, udowadniając, że czasem miłość braterska przebija romantyczną. Dzielę też z Edziem upodobanie do czerwonego koloru. Przysięgam, rzeczywiście czyni człowieka silniejszym!
Naprawdę lubię sposób, w jaki Arakawa opisała alchemię. Wyszedł z niej ciekawy miks magii ze steampunkiem. Autorka wprowadziła zresztą dodatkowy element podnoszący opowieść na wyższy poziom - zasadę równoważnej wymiany. Czułam w tym analogię do zasady zachowania energii, tak naprawdę oznaczającej, że nie można dostać nic za darmo. I chociaż pod koniec bracia kwestionują jej sens, równoważna wymiana była wątkiem prowokującym wiele ciekawych przemyśleń i czyniącym fantastyczne Amestris o wiele prawdziwszym.
Na uwagę zasługuje też przygotowanie autorki do pisania. Przed rozpoczęciem serii Arakawa czytała książki alchemiczne, spotykała się z ofiarami wojennym i byłymi członkami yakuzy. Nadzwyczajny research jak na współczesnego twórcę.
Polecam Wam szczerze FMA. Mimo pewnych niedociągnięć uważam ten utwór za jeden z ważniejszych w moim życiu. Nie mogę sprawić, żebyście przeżyli to samo co ja, mam jednak nadzieję, że i Wam lektura tej mangi da coś ważnego. Myślę, że naprawdę chciałabym napisać właśnie taką książkę, a to chyba największy komplement, na jaki mnie stać.
A oto kilka artów znalezionych przez Justynę:













wtorek, 23 czerwca 2015

Za drugim razem

Najbardziej intensywny okres fascynacji Wisławą Szymborską przeżyłam w gimnazjum. Bardzo podobały mi się wtedy jej wiersze, bo były przejrzyste, klarowne i zrozumiałe. Często zaskakiwały podejściem do tematu, ale nigdy nie marnowały słów na egzaltowane wywody. Domeną Szymborskiej była analiza, a mnie - człowiekowi o matematyczno-fizycznym sercu - bardzo się to podobało.

 

Zdążyłam się nawet skompromitować na konkursie recytatorskim w gimnazjum, mówiąc "Wietnam" i jeszcze jakiś polityczny wiersz Gałczyńskiego. Nie dość, że nie znalazłam czasu na porządne nauczenie się kwestii, kompletnie niezrozumiałe było dla mnie też ich znaczenie. Z perspektywy lat dziękuję jury, że nie przepuścili mnie dalej, bo na to naprawdę nie zasługiwałam, choć kiedyś wydawało mi się inaczej.
Potem trafiłam na złośliwy i gorzki artykuł biograficzny o Wisławie. Sugerowano w nim, że Szymborska wykorzystała swoje kontakty polityczne do zrobienia kariery. Razem z "Kamieniami na szaniec" wbijano nam wtedy do głowy, że kolaboracja to zło, więc czułam się zdradzona. Było tak, jakby autorka okłamała mnie w bardzo wyrafinowany sposób, słowem - straciłam idola.
Dopiero po czasie zaczęłam czytać Kunderę i Céline'a bez osądzania ich poczucia moralności. Zaakceptowałam fakt, że pisarz jest zwykłym człowiekiem, a nie jakimś żelaznym kompasem moralnym. Sama popełniłam wiele błędów i zaczęłam wybaczać je innym, no - przynajmniej w ograniczonym zakresie.
Ostatnio przy lekturze "Pamiętam, że było gorąco" natknęłam się na anegdotę o Szymborskiej:
Lubi Pan cudze koty, na przykład koty znajomych?
Konwicki: Byłem zaproszony z grupą literatów przez dyrektora Louisiana Museum w Kopenhadze. To bardzo zamożni ludzie, szklane pawilony nad morzem, sztuka współczesna, piękny park, trawa przycięta. Składamy wizytę. Wchodzimy, wita nas pan dyrektor i jego piękna, wytworna żona z jakimś egzotycznym kotem. Ja przechodzę, witam się z panem, z panią i z jakiejś chęci podlizania się chcę pogłaskać kota, ale rezygnuję. Za mną idzie Wisława Szymborska. Szlachetna, dobra, kochająca zwierzęta. Wysuwa rękę, żeby pogładzić kotka, a kocur wpija się jej w środek dłoni. Krew sika na wszystkie strony. Pani Wisława mówi, że to drobiazg, ale to wcale nie taki drobiazg.
Wtedy zrobiło mi się trochę wstyd, że tak pochopnie Szymborską oceniłam jak ten kot, i postanowiłam wrócić na trochę do jej wierszy.



"Nic dwa razy" znam na pamięć, ale to nietrudne. Wiersz jest zrozumiały i bardzo rytmiczny, doskonale nadaje się do mówienia pod prysznicem, jeśli ktoś lubi takie rzeczy. Polecam - to ciekawa alternatywa dla muzycznych hitów.
A to jeden z moich ulubionych wierszy:
Głos w sprawie pornografii
Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie.
Pleni się ta swawola jak wiatropylny chwast
na grządce wytyczonej przez stokrotki.
Dla takich, którzy myślą, święte nie jest nic.
Zuchwałe analizy, wszeteczne syntezy,
pogoń za nagim faktem dzika i hulaszcza,
lubieżne obmacywanie drażliwych tematów,
tarło poglądów- w to im właśnie graj.
W dzień jasny albo pod osłoną nocy
łączą się w pary, trójkąty i koła.
Dowolna jest tu płeć i wiek partnerów.
Oczy im błyszczą, policzki pałają.
Przyjaciel wykoleja przyjaciela.
Wyrodne córki deprawują ojca.
Brat młodszą siostrę stręczy do nierządu.
Inne im w smak owoce
z zakazanego drzewa wiadomości
niż różowe pośladki z pism ilustrowanych,
cała ta prostoduszna w gruncie pornografia.
Książki, które ich bawią, nie mają obrazków.
Jedyna rozmaitość to specjalne zdania
paznokciem zakreślone albo kredką.
Zgroza, w jakich pozycjach,
z jak wyuzdaną prostotą
umysłowi udaje się zapłodnić umysł.
Nie zna takich pozycji nawet Kamasutra.
W czasie tych schadzek parzy się ledwie herbata.
Ludzie siedzą na krzesłach, poruszają ustami.
Nogę na nogę każdy sam sobie zakłada.
Jedna stopa w ten sposób dotyka podłogi,
druga swobodnie kiwa się w powietrzu.
Czasem tylko ktoś wstanie,
zbliży się do okna
i przez szparę w firankach
podgląda ulicę.
Oryginalne podejście do tematu, prawda? Wiersz może wydawać się trochę długi, ale stawia naprawdę mądrą tezę, że prawdziwym zagrożeniem jest wolna myśl, nie wolna miłość. Zwykle łatwiej jest nam bulwersować się sprawami ciała, a wolność rozumu to jeszcze ważniejsza i bardziej niebezpieczna sprawa, bo może inspirować innych, a w teorii nawet zmienić świat.
Dzisiaj nie jest to może tak oczywiste, bo jako społeczeństwo zgadzamy się na manipulację, reklamy i karmienie cudzymi pragnieniami. Kiedyś było być może inaczej, wiedza stanowiła luksusowe dobro, o które trzeba się było starać. Plagą obecnych czasów jest powódź nieistotnych informacji, wśród których bardzo łatwo jest się zgubić i zapomnieć o rzeczywistej potędze mądrości.
Ale teraz też istnieją warunki i miejsca, gdzie wolna myśl bywa naprawdę niewygodna. Może powiększyła się arena walki, może łatwiej jest dziś schować rzeczy prawdziwie ważne pod płaszczykiem bzdur, może używa się bardziej wyrafinowanej broni, ale trzon sporu jest taki sam. Uważam, że Szymborska wyraziła tą starą prawdę pięknie i szczerze, używając o wiele mniejszej ilości słów niż ja, ale jeśli macie na ten temat inne zdanie, nie będę Was atakować. Mogę tylko prosić Was, byście nie powtarzali bezrefleksyjnie cudzych opinii, tylko używali Waszych najcenniejszych narzędzi - rozumów.