czwartek, 24 grudnia 2015

Zieleń i purpura


Eric Lafayette był prawdziwym artystą. Nigdy nie zadowalały go półśrodki, niskie standardy czy utarte schematy. Poprzysiągł sobie, że dla jego sztuki nigdy nie będą istnieć żadne granice. On miał tworzyć życie.
Co z tego, że prowadził tylko zwyczajny teatr kukiełkowy. W cudownych rękach Erica Lafayette nawet kapela podwórkowa doszłaby do poziomu Opery Francuskiej. Nie istniało dla niego pojęcie chałtury. Do każdego dzieła podchodził z taką samą uwagą i pietyzmem. Właśnie dlatego wydawały się takie nadzwyczajne.
Lafayette rozpoczął działalność, budując z drewna piękną scenę. Potem uszył własnoręcznie krwistoczerwone kotary i zamontował w środku katarynkę.
Do ukończenia całości potrzebował już tylko aktorów. Ale marne lalki nie wystarczały, zdecydowanie brakowało w nich życia. Mówiono potem, że do produkcji używał czarnej magii. Nie mogę potwierdzić tych informacji. Sam Eric zawsze się tego wypierał. Twierdził, że pracował nad kukiełkami tak długo, czyszcząc je, rzeźbiąc i polerując, że w końcu musiał zdarzyć się cud.
Calutka trupa ożyła - w tym także i ja. Odtąd podróżowaliśmy z Ericiem po całym świecie, za dnia ćwicząc, a w nocy dając przedstawienia. A że byliśmy dosłownie stworzeni do naszych ról, szybko zyskaliśmy zarówno sławę, jak i pieniądze.
Ja zawsze byłam Narzeczoną. W każdej granej przez nas sztuce pojawiała się młoda para, pałająca do siebie intensywnym, acz problematycznym uczuciem. Zawsze natrafiała na jakieś przeszkody, a potem zawsze je przezwyciężała. Na końcu jeszcze wymieniała skomplikowane przysięgi miłosne i następował długi, filmowy pocałunek. A wszystko to na oczach widzów.
Partnerował mi Narzeczony. Był to wysoki oficer w błękitnym mundurze. Odznaczał się wyjątkową małomównością. Tyle tylko udało mi się na jego temat dowiedzieć przez wszystkie lata naszej współpracy. Codziennie staliśmy tam na oczach dziesiątek ludzi i udawaliśmy, że nie możemy oderwać od siebie oczu. Połowa mojego życie składała się wyłącznie z ładnie brzmiących kłamstw. Wyprowadzało mnie to z równowagi. Ciągle zastanawiałam się, kim naprawdę jest mój partner i co on o tym wszystkim myśli. W końcu sama nie miałam już najmniejszego pojęcia, co myślę o nim.
Reszta trupy wcale nie pomagała. Wszyscy trzymali się swoich ról, a ponieważ rozmowa ze mną nie należała do ich obowiązków, starannie mnie unikali. Wojownik ciągle trenował, Cień knuł i chichotał pod nosem, Sowizdrzał robił kawały, Głupek gapił się w ścianę, Hetera krzyczała na Pantoflarza, a Kumoszki od razu cichły na mój widok. 
Czułam się coraz bardziej samotna. Nie wiedziałam jednak, jak powinnam sobie z tym radzić. W końcu nikt mnie tego nie nauczył. 
Z dnia na dzień sytuacja stawała się coraz poważniejsza.
Tymczasem zbliżaliśmy się do ukoronowania naszego tourneé - gwiazdkowego przedstawienia w Wiedniu. W tym roku Eric przygotował nam własną adaptację „Dziadka do orzechów”. Dosyć słabo wychodziły nam fragmenty taneczne, ale po porządnym treningu dawaliśmy radę zrobić to całkiem poprawnie.
To jest, dawaliśmy radę do czasu mojej kwestii.
- Nie! - Eric był wściekły - Powinnaś to mówić z pasją, z uczuciem, a ty co? Nic! Grasz jak drewno!
- Ale…
- Jakie ale? Jeśli jeszcze raz tak nawalisz, zrobię z ciebie trociny! Myślisz że co, jesteś jakąś niezastąpioną diwą? Ja sobie zawsze mogę znaleźć nową gwiazdę!
Poczekałam aż do przerwy i zaszyłam się w garderobie. Coś skręcało mi się w żołądku. Chciałam trochę ponarzekań przy reszcie trupy na Erica, ot tak, żeby poczuć się lepiej, ale pierwsza odezwała się jakaś Kumoszka:
- Nie ma co winić Erica. Jasne, może go trochę poniosło, ale to nic dziwnego. On wie dobrze, że ty właściwie jesteś postacią, którą grasz, jesteś Narzeczoną. Powinno ci to teraz wyjść ot tak. A ty grymasisz, gwiazdorzysz… Jeśli nie umiesz wykonać swojego zadania, jesteś bezużyteczna dla zespołu.
Nikt nic na to nie odpowiedział. Także mój partner siedział i milczał jak zwykle.
No więc krokiem pełnym dumy opuściłam garderobę, a potem pobiegłam do lasu po to, żeby się porządnie wypłakać. Znałam to miejsce jak własną kieszeń, bo przyjeżdżaliśmy tu co roku. Od razu znalazłam odpowiednio dyskretną polanę.
Księżyc lśnił niczym ogromna bombka. Szron srebrzył gałęzie wielkich, zielonych drzew. Jak na grudzień nie było tu wcale zbyt zimno.
Każda grana przeze mnie bohaterka w takiej sytuacji zaczęłaby śpiewać smutno coś cholernie głębokiego. Ja się zwyczajnie poryczałam, i to w bardzo nieładny sposób.
Nagle usłyszałam dziwny szelest. Ogarnęło mnie nieodparte wrażenie, że jedna z choinek mnie obserwuje. Postanowiłam się dyskretnie wycofać, ale nie zdążyłam, bo ktoś błyskawicznie podszedł mnie od tyłu i zakrył mi dłonią usta.
- Nie mam złych zamiarów. Obiecuję, że zaraz cię puszczę, tylko nie krzycz, jasne?
Rozluźniła chwyt, a ja natychmiast się jej wyrwałam.
- O co ci chodzi? - zapytałam szeptem.
Postać rozłożyła z uśmiechem ręce.
- Nie mów mi tylko, że mnie nie poznajesz.
Przede mną stała istota przypominająca mocno poobdzieranego elfa. Cała owinięta była ciemnozieloną tkaniną, za pas zatknęła sobie mieczyk, a na plecach nosiła łuk i strzały. Byłam prawie pewna, że nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś takiego. Ale tylko prawie. Nie znałam nikogo innego o włosach w takim odcieniu purpury. Jeszcze chwilę się w nią wpatrywałam, po czym szepnęłam z niedowierzaniem:
- Córeczka?
Córeczka to jedna z podstawowych ról składających się na naszą trupę. Gra małe dziewczynki, młodsze siostry i dzieci w ogóle - stąd jej nazwa. Rok temu, kiedy stacjonowaliśmy w okolicach Wiednia w garderobie Erica wybuchł pożar. Prawie wszystkie kukiełki zdołały uciec. Dopiero po całym zdarzeniu zorientowaliśmy się, że wśród kilkudziesięciu lalek brakuje Córeczki. Uznaliśmy potem, że spłonęła.
Oczywiście bardzo się cieszyłam, że jednak żyje. Nie wiedziałam tylko, jak mam jej powiedzieć, że nie może wrócić do swojej roli. Po pożarze Eric zrobił nową, lepszą Córeczkę. Oryginał nie był mu już do niczego potrzebny.
Wreszcie zwyczajnie się do niej przytuliłam.
- Dlaczego wróciłaś dopiero teraz? - zapytałam.
- Ja wcale nie wróciłam. Nie mam zamiaru znowu być w trupie - oświadczyła odważnie.
Cofnęłam się o krok.
- Ale dlaczego? Co się z tobą stało?
- Słuchaj, to długa historia. Usiądź spokojnie i daj mi chwilę, a spróbuję ją ci streścić, dobrze?
Kiwnęłam głową.
- W październiku rok temu doznałam kontuzji. Spałam wtedy w szufladzie takiej zniszczonej szafy na strychu. Po jakimś czasie do nogi dostały mi się korniki. Przez jakiś czas ukrywałam chorobę, ale znasz Erica. W końcu sam się domyślił - wzruszyła ramionami - Wtedy zaczął poważnie się zastanawiać, czy moja naprawa w ogóle jest dla niego opłacalna. Czy nie lepiej od razu mnie wyrzucić i zrobić kogoś nowego, lepszego. Bałam się, że zrobi mi krzywdę, więc zaczęłam planować ucieczkę.
- Wciąż nie powiedziałaś mi, jak udało ci się przetrwać pożar.
- Po prostu nigdy nie byłam jego ofiarą. Sama podłożyłam ogień. Musiałam w jakiś sposób odciągnąć uwagę Erica. Wiedziałam dobrze, że w obliczu katastrofy zajmie się ratowaniem najcenniejszego dobytku - was. Zaraz na początku wyśliznęłam się za okno i już. Byłam wolna.
Spojrzałam na nią ze współczuciem.
- Musiało ci być naprawdę ciężko. Całkiem sama w wielkim świecie, no i jeszcze ta noga…
Zaśmiała się, nieco zmieszana.
- Nie było tak źle. W końcu dogadałam się z pewnym stolarzem, a on mi ją wymienił na nową, metalową. Może nie jest aż tak wygodna, ale za to przydaje się w ciemnych zaułkach. Nie martw się, naprawdę dobrze sobie radzę. Rzadko kiedy rozmawiam z ludźmi,. Oni są zresztą strasznie naiwni - stolarz kupił jakiś kit o Błękitnej Wróżce i nie zadawał pytań. Na co dzień po prostu podkradam się do domów i zwijam różne drobiazgi. Właściciel nawet tego nie zauważają, a i tak zaspokaja to wszystkie moje potrzeby. Jasne, to nie takie luksusy jak u Erica, ale tu jestem wolna, rozumiesz? Nie muszę się już bać! Żaden durny staruch nie może mi już nic zrobić.
- Skoro tak ci dobrze, to po co w ogóle tutaj przyszłaś?
- Chcę was stąd wyciągnąć. Pomóc w ucieczce. O ile będziecie chcieli, oczywiście. Zaprowadzisz mnie do nich?
- Spróbuję - zrobiłam przebiegłą minę - Eric ma chyba teraz poobiednią drzemkę.
Kiedy dotarłyśmy do garderoby, wszyscy aktorzy ćwiczyli jeszcze swoje role. Dziesiątki kukiełek tańczących w idealnym porządku - imponujące! 
Niestety, chyba żadnej z nich nie spodobała się nasza propozycja.
- Zwariowałyście? - syknęła jedna z Kumoszek - Eric to nasz ojciec! Nie możemy go zostawić!
- Poza tym czemu mamy zostawiać całe nasze dotychczasowe życie i bawić się w jakieś awantury? Mówię wam, to nie dla mnie - stwierdził Wojownik.
- Pewnie domyśliłyście się już, że Eric chce załatwić was obie, więc próbujecie pociągnąć nas razem ze sobą? Oj, nieładnie - zachichotał Cień.
Poczerwieniałam na twarzy. Nagle z tłumu wyłoniła się nowa Córeczka i zaczęła przemawiać do reszty kukiełek, nas nie zaszczycając nawet jednym spojrzeniem.
- Ach, więc moja poprzedniczka jednak wróciła. Ciekawe, czego tutaj w ogóle szuka. Wszyscy wiedzą, że nie jest dość dobra, żeby odebrać mi rolę. Co za nieudacznik! Nic dziwnego, że Eric się jej wstydzi. Ja czułabym to samo.
Zaśmiała się krótko.
- Ale jeszcze przychodzić tu i mieszać nam w głowach z czystej żądzy zemsty… Zasługuje na prawdziwą karę!
Tłum zwrócił się w naszą stronę. Ich groźne miny nie wróżyły niczego dobrego. Nie miałam pojęcia, co mamy robić. Byłyśmy w pułapce.
Spojrzałam na starą Córeczkę i ze zdumieniem stwierdziłam, że jest całkiem spokojna. Przemowa nie wywarła na niej najmniejszego wrażenia. Zachowała minę nieco podirytowanej królowej. Wyjęła łuk, po czym skierowała go prosto na kukiełki.
Nagle wszystkie zamarły ze strachu.
- Żarcik - powiedziała i strzeliła prosto w budzik Erica.
Rozpętał się chaos. Kukiełki natychmiast ruszyły do swoich kryjówek. Dobrze wiedziały, że Eric nie odpuści winowajcy. Nagle poczułam, jak ktoś ciągnie mnie za rękę.
- No rusz się! - wrzasnęła Córeczka.
Przebiegłyśmy cały pokój i skryłyśmy się pod szafą. 
- Co ty najlepszego zrobiłaś? - szepnęłam.
- Za chwilę by nas zlinczowali! Musiałam ich czymś zająć. Poza tym przynajmniej zobaczą, do czego Eric jest zdolny.
Rzuciłam jej pewne podziwu spojrzenie. Nie myślałam nigdy, że można być tak pewnym swojego zdania. Córeczka po prostu wiedziała, co jest słuszne i robiła to bez względu na akceptację otoczenia. Ja zawsze próbowałam się podporządkować, naśladować innych. Ona miała w sobie dość siły, żeby osiągnąć niezależność. Pokazała mi, jak to jest, kiedy człowiekiem kieruje nadzieja i wiara.
Usłyszałam zduszony pisk. Wściekły i rozespany Eric wkroczył do pokoju. Za uchem dyndał mu gigantyczny pompon.
- Kto śmiał mnie budzić? Uważacie to za zabawne, tak? Nie słuchacie poleceń, tak? Zaraz wam pokażę!
Cisza.
- Dobrze, sam znajdę winowajcę. Jak chcecie. To wcale nie odwlecze kary…
Zaczął niezgrabnie kręcić się wokół skrzyń i półek. Kiedy przez przypadek wyrżnął głową w sufit, moja Córeczka parsknęła śmiechem.
To był błąd.
Eric natychmiast skierował się w naszą stronę. Niebezpieczeństwo stało się realne. Gdyby zauważył mnie i Córeczkę razem, od razu wpadłby we wściekłość i ukarał nas dla przykładu. Nie miałyśmy dokąd uciec.
Poczułam, że dłoń Córeczki drży.
Nagle któraś z kukiełek wyszła z kryjówki. Od razu poznałam w niej Narzeczonego.
- To ja, panie Lafayette. Bardzo przepraszam, że się schowałem. Trenowałem szermierkę, wie pan, do ostatniej sceny i szpada wypadła mi z ręki…
Wyglądało na to, że Eric się zawstydził. Narzeczony zawsze był jego ulubieńcem. Odburknął tylko krótkie „Następnym razem bardziej uważaj” i wrócił do siebie.
Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, uciekłyśmy do lasu.
Nagle się zatrzymałam.
- Cieszę się, że cię poznałam. Do widzenia.
- No co ty, nie wygłupiaj się! Chodź ze mną! Nie mów, że chcesz tu zostać.
- Słuchaj - spojrzałam na nią poważnie - Nie jestem tak silna i dzielna jak ty. Zostałam stworzona do grania mamejowatych heroin, a nawet tego nie umiem zrobić porządnie. Będę ci tylko przeszkadzać.
- Dlaczego wciąż się okłamujesz?
Zamrugałam oczami.
- Co..?
- Ciągle tłumaczysz sobie kim jesteś, kim nie jesteś… Ja trochę się już znam na życiu w wielkim świecie. Dzisiaj dowiedziałam się też czegoś o tobie. Nie martw się, dasz sobie radę. Jeszcze nauczysz się wszystkiego. Wiem to.
Spojrzałam na zielony las i purpurowe światła lampek, a potem na śpiący hotel. Nie miałam już wątpliwości.
- Dobrze, idę. Tylko daj mi chwilę. Muszę się z kimś pożegnać.
Tak jak myślałam, Narzeczony ciągle siedział w tej przeklęte garderobie. Trenował szermierkę. Muszę przyznać, że szło mu całkiem nieźle.
- Dziękuję za pomoc.
Wzruszył ramionami.
- Nie chodziło o ciebie. Musiałem chronić ojca. Nie może wierzyć, że Córeczka od niego uciekła - toby go zabiło. Wiesz, on wbrew pozorom bardzo się o nas wszystkich martwi.
- Czyli nie chcesz iść z nami?
Zamarł na chwilę, zaskoczony, a potem potrząsnął głową. 
- Nie mogę. Jestem tutaj potrzebny.
- Jeśli tak uważasz…
- Ale mogę was kryć. Powiem Ericowi, że porwała cię dzika wiewiórka czy coś. Na pewno uwierzy.
- Tobie tak.
Zapadła cisza. 
- Jeszcze tu wrócę. Za rok albo dwa. Jakbyś zmienił zdanie, to możesz też dołączyć później.
- Raczej nie. Ale cieszę się, że ty jedziesz - odchrząknął - Potrzebujesz tego. Szkoda trochę tylko, że już nie zagramy razem. Byłabyś świetną Klarą.
- Bzdura.
- Nie, mówię serio! I skoro odchodzisz, skoro już nie będziesz Narzeczoną, możesz potrzebować nowego imienia. Takiego, które będzie lepiej do ciebie pasowało.
- Sugerujesz, że Klara by się nadawała?
- Na pewno.
Uśmiechnęłam się.
- W sumie brzmi nieźle. Może być.
- To… trzymaj się! Bądź zdrowa!
Pomachałam mu ręką.
- Do zobaczenia! - krzyknęłam.
I rozpłynęłam się w mroku.

***
Dosyć nieoczekiwane świąteczne opko, prawda?
Ale myślę, że efekt właściwy. Może wrzucę potem jeszcze próbną wersję samej "Purpury", bo najpierw miała być oddzielna, ale tak jest dobrze.
Są Święta i chciałabym Wam bardzo podziękować. Myślę sobie, że czasami spotyka się ludzi, którzy samą swoją obecnością coś nam dają, czegoś uczą, chcący czy nie. (tak, wiem, brzmi to bardzo sentymentalnie).
No więc bardzo, bardzo wam dziękuje za podarowanie nadziei, że istnieją ludzie, którym się chce i za codzienną wiarę w moje możliwości.
A miłość może już sobie powoli przychodzić - chociaż chyba i tak była zawsze.
Mam nadzieję, że mimo wszystkich zawirowań będziecie miały wesołe Święta!
(ho ho ho w tle).
(i polecam sobie posłuchanie "Młodego Boga" Sylwii Grzeszczak, dopiero teraz się skapnęłam, że chyba trochę od niej ściągnęłam)

sobota, 4 lipca 2015

Pomoc w kopercie

Jeśli chodzi o wolontariat, główną przeszkodą w zostaniu wolontariuszem jest brak czasu. Dojazd, szkolenia, sama pomoc- wszystko to bywa czasochłonne. Na szczęście istnieją akcje wymagające od uczestnika tylko czystej koperty.

Ale obiecuję, tym razem nie chodzi o pieniądze.

 Marzycielska Poczta to organizacja zajmująca się utrzymywaniem kontaktu listownego z chorymi dziećmi. Ze względu na rehabilitację maluchy nie mają czasu na normalne kontakty z rówieśnikami. Celem Marzycielskiej Poczty jest wsparcie dzieciaków na duchu i po prostu ofiarowanie im małej chwili radości. Przypomnijcie sobie, jak w dzieciństwie skakaliście na widok koperty z Waszym nazwiskiem. One czują to samo.

   
Można wysyłać paczki, kartki albo zwyczajne listy. Włączenie się do akcji jest bardzo proste. Wystarczy wejść na stronę Marzycielskiej Poczty. Nie trzeba podawać żadnych informacji na swój temat. Na stronie umieszczono profile wszystkich dzieci razem z ich adresami, opisami zainteresowań, listami ulubionych bajek, rodzin, historii choroby i tak dalej. Uwaga, dzieci nie zawsze są w stanie odpowiedzieć listownie. Często dziękują wolontariuszom za kontakt w komentarzach pod własnymi profilami.  Strona akcji jest ogólnie bardzo wygodna i prosta w obsłudze. 

Z doświadczenia polecam Marzycielską Pocztę jako naprawdę satysfakcjonującą i wygodną formę wolontariatu. Mam nadzieję, że i Wy będziecie nią zainteresowani, a po namyśle znów sięgniecie po papeterię.

***

Oprócz tego krótkie ogłoszenie parafialne:

Jako, że za rok matura, w wakacje będę zajęta nauką chemii, certyfikatami językowymi i wyborem kierunku. Dojdzie do tego jeszcze nauka jazdy oraz przeróżne zdarzenia losowe, np. męczące mnie dzisiaj przeziębienie. Ponadto zauważyłam u siebie ostatnio ogólny spadek inspiracji. Nie chcę publikować nieprzemyślanych rozważań czy niedopracowanych opowiadań. Z tego powodu posty będą się od dzisiaj pojawiać bardzo nieregularnie, możecie spodziewać się następnego za miesiąc albo za dwa dni. Bardzo Was przepraszam i dziękuję za okazywane zainteresowanie. 

Good morning, and in case I don't see ya: Good afternoon, good evening and good night!

piątek, 3 lipca 2015

Wszystko można ukraść

Czy sztuka jest kradzieżą? Takie pytanie utkwiło mi w głowie po ostatnim kumpelskim wieczorze filmowym. Jak wszystkie ważne problemy ten rozważany jest już od bardzo dawna, a kultura Internetu tylko ponownie zwraca na niego uwagę. Czy człowiek stworzył kiedyś coś nowego, czy tylko przez wieki naśladował działanie wszechświata?
Przepraszam za wprowadzenie dekadenckiej atmosfery, ale to właśnie taki klimat panuje u nas na co dzień. Propagowane są hasła o powrocie do korzeni, pracownicy korporacji wyjeżdżają w Bieszczady, a swetry z naturalnej wełny osiągają zawrotne ceny. Ludzie czują się niepewnie, być może zawsze tak było i stąd lęk przed końcem świata. Pesymizm nie tłumaczy jednak istnienia problemu. Czym jest tak ceniona w XXI wieku przez kilkumiliardową ludzką populację oryginalność?


Film, który w takim stopniu wytrącił mnie z równowagi, to "Wyjście przez sklep z pamiątkami". Oficjalnie jego autorem jest Banksy, ale jak to pokazuje cała fabuła, prawda jest znacznie bardziej skomplikowana. Główny bohater to Francuz zamieszkały w Los Angeles i właściciel sklepu z odzieżą, Thierry Guetta. Na jego psychikę w znacznym stopniu wpłynęła śmierć matki, której poważną chorobę przez długi czas przed nim ukrywano. Od czasu, kiedy dostał kamerę, ma on obsesję na punkcie nagrywania każdego ważnego momentu w życiu jego rodziny. Chce się upewnić, że nigdy żadnego z nich nie przegapi i zawsze będzie mógł do każdej z chwil wrócić.
Wzruszająca historia, ale słuchając jej czułam już lekki niepokój. Nie miałam może tak traumatycznych wspomnień z dzieciństwa, ale czy moja motywacja do pisania nie była podobna do marzenia Thierry'ego? Niewielu pisarzy się do tego przyznaje, ale chyba każdy pragnie być w pewien sposób unieśmiertelniony przez swoje dzieła. Może to niskie, ale chciałabym na zawsze zachować mój mały świat, moją rodzinę i przyjaciół w literaturze jak preparaty w formalinie. Wiedzieć, że te wszystkie cenne doznania, przemyślenia i wydarzenie nie pójdą na marne, że może się kiedyś komuś przydadzą.
Dalej Thierry, korzystając ze znajomości swojego kuzyna, poznaje świat street artu. Spotyka wielu ludzi, którzy robią naprawdę ciekawe rzeczy. Filmuje ich i śledzi dosłownie wszędzie, w razie czego usprawiedliwiając się, że przygotowuje dokument o początkach sztuki ulicznej. W końcu udaje mu się poznać nawet Banksy'ego i z miejsca Francuz zostaje cieniem artysty. "Wyjście przez sklep z pamiątkami" ma w sobie wiele niewymuszonego humoru. Interesujące są szczególnie historie samych graficiarzy, ich dzieła oraz niebezpieczeństwa związane z ozdabianiem miasta wbrew woli władz (polecam opowieść o manekinie z Guantanamo w Disneylandzie), warto więc obejrzeć ten film nawet dla środowiskowej otoczki.


W pewnym momencie Thierry opacznie odbiera sugestię przyjaciela i wpada na pomysł, by samemu zająć się sztuką. W końcu przez długi czas obserwował pracę artysty, czemu nie miałby robić tego samego? Szczególnie, że w międzyczasie grafiki Banksy'ego zaczęły za zawrotne kwoty sprzedawać tacy marszandzi jak na przykład Sotheby's, a Thierry ma problemy finansowe. Francuz wynajmuje więc galerię i zatrudnia kilkudziesięciu ludzi, płacąc im za tworzenie grafik według jego koncepcji. Pomysły bierze wprost z dzieł innych artystów, nie dbając o przesłanie, a o ogólnie dobre wrażenie. Wymyśla dla siebie pseudonim Mr Brainwash, stwierdzając, że właśnie o to jedynie chodzi w tworzeniu, o pranie mózgu. Jest plagiatorem, a jednak z pomocą sprytnej kampanii reklamowej udaje mu się wypromować galerię. Wkrótce krytycy zachwalają jego prace, a on sam zaczyna zarabiać krocie bez większego wysiłku.
Dzieła Thierry'ego na pierwszy rzut oka niczym nie różnią się od twórczości jego kolegów. Styl i forma są identyczne, brak im jedynie przesłania. To bardzo ładne, zupełnie puste wydmuszki. Mr Brainwash cały czas pozostaje jedynie odtwórcą rzeczywistości. Jego motywacja wcale się nie zmienia, cały czas chodzi jedynie o zachowanie, zakonserwowanie tych wszystkich rzeczy, które Thierry uważa za wartościowe.
Skoro tak, co można powiedzieć o innych artystach ukazanych w filmie? Czy oni nie kopiowali świata dookoła nich? Skąd więc wzięli swoje pomysły? Sztuka to w pewnym sensie kradzież, bo każdy utwór jest kolażem zbudowanym z wielu rzeczy zebranych przez człowieka. Podsłuchanych rozmów, scenariuszy filmowych, codziennych wydarzeń. Żaden z nas nie ma boskich uprawnień i nie może stworzyć czegoś z niczego. Wydaje się, że naszą domeną staje się wyłącznie powtarzanie.
Jest jednak jeszcze jeden szczegół, który być może uratuje naszą kulturę. Przyczyna wielu ludzkich zalet i wad, subiektywizm. Chociaż każdy z nas widzi taki sam świat, każdy widzi go inaczej. Nakładamy własne zdanie jak filtr, ukazując w ten sposób nie tylko obraz obiektywny, ale i nasze lęki, ułomności, marzenia. W ten sposób uczymy się nawzajem empatii, zrozumienia, że drugi człowiek może nie żyć w skrzywionej rzeczywistości, a mieć dziwaczne okulary.


Może nie jest to wielka pociecha, może kiedyś takie wyjaśnienie przestanie wystarczać, ale mi na razie pasuje rola wiecznego komentatora. Może kiedyś ktoś wpadnie na jakiś lepszy pomysł, czekam niecierpliwie. Tymczasem w filmie o Banksym sam Banksy zdołał się nam wywinąć, omamić nas obrazkami Thierry'ego i wyjść incognito. Bardzo sprytnie, gratuluję.
Zostawię wam kilka cytatów Susan Sontag. Mają już kilkadziesiąt lat, ale chyba niewiele się od tego czasu zmieniło. To samo nie podobało się ludziom kultury w tamtych czasach:

"Nasza kultura opiera się na nadmiarze, nadprodukcji, w rezultacie czego nasze doświadczenie zmysłowe stopniowo coraz bardziej traci na wyrazistości. Warunki współczesnego życia - materialnej obfitości, namnożenia rzeczy - osłabiają naszą zdolność odczuwania. [...] Dziś ważne jest uleczenie naszych zmysłów. Musimy się nauczyć więcej widzieć, słyszeć i odczuwać." "Przeciw interpretacji i inne eseje"

A oto co ona myślała o funkcji artysty:

"Jednym z najstarszych zadań autora jest wystawienie społeczeństwu rachunku za hipokryzję i złą wiarę (...)." "Pod znakiem Saturna"

A co Wy o tym myślicie?